wtorek, 30 grudnia 2014

Wyjazdy- powroty

Po tygodniu spędzonym w domu przyszedł czas na wyjazd/powrót.

Święta minęły w cudownej, rodzinnej atmosferze wypełnionej śmiechem i narzekaniem na niezimową pogodę. Dobrze było znów posiedzieć z rodzicami, poopowiadać im co u mnie, usłyszeć co u nich, spędzić czas z siostrą i jeszcze wyłuskać parę chwil dla przyjaciół.
Drugiego dnia Świąt tradycyjnie już  wybraliśmy się na świąteczny jarmark do Krakowa, a także zobaczyć żywą szopkę u franciszkanów i krakowską szopkę. Wtedy już pogoda dopisała- śnieg zaczął padać z samego rana, więc choć trochę "magii" udało się złapać. Dzień przed wyjazdem miałam takie poczucie, że jednak tydzień to za mało, i że przydałyby mi się tam jeszcze ze dwa dni. Zwłaszcza, że Polskę zobaczę znowu dopiero w lipcu. Ale cóż- klamka zapadła. Torby spakowane, wszystko gotowe, Aneta przyjechała, żeby u mnie przenocować przed wyjazdem, trza się zbierać do Rumunii.

Tym razem zmieniłyśmy środek transportu.
__________________________________________________________________________

I tutaj będzie przerywnik- SHORT STORY O POWROCIE DO POLSKI, BO CHYBA NIE BYŁO:
Otóż powrót do Polski wyglądał tak, że wsiadłyśmy w pociąg Bukareszt-Budapeszt w piątek, 19.12 o 5.45. Spędziłyśmy w rzeczonym pociągu kilkanaście godzin i w okolicach 19.00 wylądowałyśmy w Madziarskiej stolicy. Tam okazało się, że biletów na pociąg do Krakowa o 20.00 już nie zdążymy kupić, zresztą, wolałyśmy autokar, bo taniej i szybciej. No to pojechałyśmy na dworzec autobusowy, okazało się, że autokar do Krakowa JEST, NASTĘPNEGO DNIA O 6.30 RANO! Alleluja!
Spędziłyśmy półtorej godziny szukając hostelu, który, wedle "Internetów" miał być blisko dworca, ale go nie było. Ostatecznie pojechałyśmy do centrum i tam znalazłyśmy hostel. Rano zerwałyśmy się znów przed świtem, tylko po to, by na dworcu pani nas poinformowała, że biletów na ten autokar już nie ma.
-A kiedy następny?
-W środę.
Ups. No to znów na dworzec kolejowy i jednak pociąg o 20.00. To oznaczało, że mamy cały dzień w Budapeszcie! Postanowiłyśmy tego nie zmarnować. Budapeszt to jedno z moich ulubionych miast, więc z ogromną radością zwiedziłam go po raz kolejny. Tu zdjęcia!
Do domu dotarłyśmy ostatecznie w niedzielę rano. Niespodziankę udało się zrobić, rodzice się zdziwili, że już jestem :)
KONIEC SHORT STORY O POWROCIE DO DOMU.
____________________________________________________________________________

A zatem tym razem transport udał nam się dużo lepiej- mój przyjaciel Michał postanowił mnie odwieźć. I przy okazji przyjechać z dwójką przyjaciół- Tomkiem i Justyną, na Sylwestra. No to spakowaliśmy się w piątkę do auta i ruszyliśmy w trasę. Po drodze zdecydowaliśmy się na nocleg w całkiem sympatycznym hostelu w Cluj-Napoca. Następnego dnia mieliśmy wyruszyć z samego rana, pomni, że czeka nas trudna droga przez góry a śnieg pada nieprzerwanie już od jakiegoś czasu...

"Samo rano" okazało się być 10.00. Samo skrobanie auta trochę nam zajęło. No, ale w końcu się udało i znów w komplecie ruszyliśmy na dalszy ciąg trasy.
Widoki po drodze- nieziemskie. Zdjęć oczywiście brak, Po części z braku aparatu, po części z braku możliwości zatrzymania się, by złapać dobre ujęcie. A kto by złapał dobre ujęcie przez ośnieżoną szybę w czasie jazdy?...

I w końcu- o 19 (rumuńskiego czasu) dotarliśmy do domu!

Już jadąc przez Bukareszt zaczęłyśmy z Anetą piszczeć z radości. Mimo poczucia, że chciałoby się jeszcze kilka dni w Polsce spędzić, mimo świadomości, że tym razem przyjechałyśmy faktycznie na długo... Wyjazd z domu okazał się być też powrotem do domu... tego drugiego, rumuńskiego.

Powitania, uściski, zapoznawanie naszych gości z naszymi hiszpańskimi chłopakami. Zajadanie się przywiezionym zarówno z Polski, jak i z Hiszpanii prowiantem... Znów pierwszy dzień. Tym razem trochę inny, bo już ze świadomością, że przyjeżdżamy do czegoś znajomego. No i znów spanie w moim pokoju, w moim łóżku. Bo wszystko, co jest tutaj, już jest w jakiś sposób "moje".

A teraz, rano. Rano, znaczy znów grubo po 10.00. Ale co tam- jeszcze mamy wakacje. Poza tym dwa dni siedzenia w samochodzie trzeba odespać!
A zatem rano- kawka z ekspresu w ulubionym maleńkim kubeczku z Transylwanii, grzanki z piekarnika zapalanego świeczką, cisza w mieszkaniu, bo wszyscy jeszcze śpią. Śnieg sypiący za oknem. Wszystko tak, jak trzeba. Wróciłam. Przygoda rozpoczyna się od nowa.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Już z Polski a myślami jeszcze trochę w Rumunii

Tuż przed wyjazdem zetknęłam się z czymś, co postanowiłam bezsprzecznie opisać. Jednakże, w przedwyjazdowym zakręceniu nie było szans na to, by usiąść do komputera i pokłapać spokojnie w klawiaturę, toteż nadrabiam zaległości teraz.

UWAGA! Tylko dla czytelników o mocnych nerwach, albo bardzo słabej wyobraźni!
Mimo, że zdjęć brak. Bo prawa Murphy'ego oczywiście działają bezsprzecznie, więc nie miałam czym uwiecznić nagłego ataku interesujących elementów lokalnej kultury.

W czwartek poszłam na targ znajdujący się w pobliżu naszego domu w poszukiwaniu spożywczych prezentów świątecznych. Targ składa się z części na otwartym powietrzu, gdzie najczęściej są do kupienia owoce i warzywa, a obecnie- także choinki, oraz z części zamkniętej- ogromnej hali, gdzie można kupić mięso, sery, czy pieczywo. 
Oczywiście pieczywo i sery są tam niezależnie od pory roku. I to dobre- domowe. Większość serów jest z owczego lub krowiego mleka, zdarzają się też mieszane. Najlepsze są te kruche i słone- przypominają naszą bryndzę. Jako miłośniczka tego typu przysmaków stwierdzam, że trafiłam do raju ;) Oprócz wielkich serowych bloków na straganach są też wanienki pełne domowej śmietany i masła- prawdziwe rarytasy. Jednak to, co w grudniu króluje na targowisku to WIEPRZOWINKA. I to właśnie było dla mnie najciekawsze do zobaczenia tamtego dnia. 

W Rumunii na święta tradycyjnie ubija się świniaka. I ze świniaka zjada się wszystko, co tylko się da. Także w okresie przedświątecznym to własnie wieprzowina królowała na straganach targu. Widok jest niesamowity, ale może być też trochę odrzucający. Bo towar naprawdę składa się ze WSZYSTKIEGO- są oczywiście standardowe kawały mięsa i połcie słoniny, ale też wiszące za ladą półtusze, świńskie kopytka, uszka, golonki. Ale to nie koniec. Przez lady leżą przewieszone kilometry jelit, niektóre z nich napompowane, żeby pokazać jaką czadową kiszkę da się zrobić. I pozwijane, gumiaste paski... świńskiej skóry, która stanowi tam niesamowity przysmak (aczkolwiek w mojej opinii jest łykowata i bez smaku...).

Tam się świąteczna świnka nie marnuje. U nas można przed świętami znaleźć pływające w basenikach karpie, u nich- sfragmentaryzowane wieprzki. Na tydzień przed Bożym Narodzeniem tłumy na targowisku były niesamowite, ciężko było przejść. Najwyraźniej tradycji starają się dochować wszyscy, a przynajmniej baaaardzo wielu ludzi :)

Nie mogę odżałować, że nie miałam aparatu, z drugiej strony- wszystko to mimo wszystko wyglądało mało apetycznie, więc może to i lepiej...


Tymczasem jestem już w Polsce, więc chwilowo Rumunię zostawiam nieco na boku- czekają mnie jeszcze przedświąteczne porządki, zakupy, szał spotkań z przyjaciółmi :)

Wam życzę, by ten czas był radosny i spokojny, spędzony wśród ukochanych osób.

A życzenia na Nowy Rok będę mogła znów złożyć z Bukaresztu! ;)

wtorek, 9 grudnia 2014

Weekend pełen wrażeń

Na weekend poniosło nas w Rumunię. No bo ileż można siedzieć w Bukareszcie, nawet jeśli nie zwiedziło się jeszcze nawet połowy miasta! Chciałoby się rzec, że wykorzystaliśmy piękną zimową pogodę, ale niestety- pogoda w ten weekend była paskudna. Śnieg znikł równie szybko jak się pojawił, na jego miejsce zaś przyszedł zimny deszcz w dużych ilościach. Wykorzystaliśmy zatem nie pogodę, ale fakt, że przyjechał Gabri- przyjaciel Alvaro. A zatem Alvaro i jego przyjaciel Gabri wpadli na pomysł wynajęcia samochodu na weekend i ruszenia się z miejsca. Laura i ja z radością podłączyłyśmy się do tego planu i w sobotę  około południa wszyscy w czwórkę ruszyliśmy w pierwszą samochodową wyprawę po Rumunii.

 Przystanek pierwszy- Craiova. Nie mylić z Cracovia, jak to się zdarza wielu osobom! Miasta jako tako nie zwiedziliśmy, ale też doszły mnie słuchy z kilku różnych źródeł, że i nie bardzo jest tam co zwiedzać My do Craiovej wpadliśmy w odwiedziny do znajomych EVS-ów. I znów ta sama historia, ten sam niezmienny zachwyt nad możliwością porozumienia się i nawiązania nici przyjaźni nawet, gdy brakuje języka. Albo, gdy wręcz przeciwnie- tych języków jest kilka. Hiszpańsko-Włosko-Rumuńsko-Polsko-Brazylijskiej ekipie tamtego sobotniego wieczoru wcale nie przeszkadzało, że czasem trzeba się nakombinować z tłumaczeniami. Dzieliliśmy się historiami, muzyką, opiniami i uśmiechami. Siedzenia do rana nie było, bo na dzień następny z samego rana, czyli o 9.30 znów usadziliśmy się w biało-ubłoconej Dacii i obraliśmy kierunek na Zamek Bran.

Przejechanie 260km zajęło nam 4,5h. Co jak co, ale drogi w Rumunii to koszmar większy niż w Polsce. Znaczy tak- jakościowo zbliżone, może ciut gorsze, ale kraj jest bardziej górzysty, więc serpentyny na porządku dziennym. Jazdy nie ułatwiała mgła ścieląca się wszędzie, tak, że widoczność mieliśmy na poziomie 50m. Chciałabym napisać, że widoki zapierały dech w piersiach, ale widoków praktycznie nie mieliśmy. Przez chwil kilka zaledwie cośtam się wyłaniało i wtedy rzeczywiście było na co popatrzeć. 

Zamek Bran zatem- osławiony, jako zamek Hrabiego Draculi, literackiego wampira, jednego z najlepiej rozpoznawalnych symboli Transylwanii i całej Rumunii. Ściema, jak nie wiem. Vlad Tepes, pierwowzór Draculi nie dość, że nie mieszkał w zamku Bran, to w zasadzie nie miał z nim niemal nic wspólnego. Vlad Tepes (Wlad Cepesz, czyli Wład Palownik) był lokalnym władcą w XVw, czymś na kształt, powiedzmy wojewody. Przydomek otrzymał z racji metod uśmiercania, które stosował wobec swoich wrogów- mianowicie nadziewał ich na pale. Mówi się o tysiącach zabitych w ten sposób ludzi w czasie jego panowania. Nic dziwnego, że Vlad Tepes stał się dla Brama Stokera swoistym pierwowzorem Draculi. Mimo wszystko "lokalsi" podobno uznawali Vlada bardziej za bohatera w stylu Robin Hooda, niż za mordercę. Ponoć znęcał się głównie nad bogatymi, biednym zaś pomagał, ile tylko się dało. 
Zatem dzięki pseudo-wampirowi turystyka się kręci, a Bran pozostał jednym z najchętniej odwiedzanych zamków w Rumunii- tzw. Must-See. No to jak trzeba to trzeba. Się wybraliśmy. Zamek sam w sobie zbyt wielkiego wrażenia nie robi. Jest ładny, ale nic specjalnego. Podobno w samej Transylwanii jest sporo dużo ładniejszych. To, co z pewnością zadziwia to ilość schodów. I nie na zasadzie pojedynczej wieży, na którą się wyłazi i wyłazi i wyłazi... Bran to istny labirynt- kilka schodów w górę, dwa pokoje, kilkanaście schodów w dół, dwa pokoje, tajemne przejście między piętrami, schody, schody, schody... Przyznaję, to mnie zaskoczyło bardzo pozytywnie, lubię takie miejsca. Jak ktoś będzie w Rumunii- polecam mimo wszystko.

Z Bran skoczyliśmy jeszcze do Brasov- znanego nam już, pięknego miasteczka. Tym razem wydało mi się jeszcze bardziej magicznie z racji świątecznego jarmarku i olbrzymiej ilości światełek rozwieszonych nad ulicami. Tradycyjnie już spotkaliśmy się z naszymi znajomymi wolontariuszami, którzy tam mieszkają i jeszcze tego samego wieczoru ruszyliśmy znów do domu.

W stosunkowo krótkim czasie prześmigalismy dość sporo kilometrów, spotkaliśmy się z mnóstwem ludzi, nagadaliśmy się przeogromnie na różne tematy. Druga strona EVS-a (a może nawet pierwsza...)- możliwość poznawania ludzi, podróżowania, doświadczania nowych rzeczy.

Nadal z całej siły staram się pisać jak najczęściej, ale nie jest to łatwe- ciągle jest coś do zrobienia, w dodatku elektronika nieco odmawia mi posłuszeństwa, w związku z czym czasem trudno coś naskrobać nawet jeśli mam chwilę czasu. Myślę jednak, że dbanie o bloga będzie jednym z moich najpoważniejszych postanowień noworocznych.

wtorek, 2 grudnia 2014

La mulți ani, România!

Iście szalony weekend mam za sobą. Mimo, że cała moja ekipa pojechała w świat (czytaj: w Rumunię, albo do Istambułu) na brak towarzystwa nie narzekałam. Zwłaszcza, że w zasadzie sama byłam zaledwie jedno popołudnie. Przed dom nadal przewijają się dziesiątki ludzi różnych narodowości, a i nam zdarzyło się zawitać do czyjegoś domu na imprezę. Dodatkowo w sobotę w całym mieście zapalono świąteczne lampki i otwarto świąteczny kiermasz. Kolejna stała kosmiczna- do świąt został nieco ponad miesiąc, ale wszędzie wydaje się, że to tuż tuż. Na szczęście zaczął padać śnieg, więc klimat zrobił się rzeczywiście dość magiczny i świąteczny. 

Bardzo wyjściowy weekend zakończyliśmy natomiast Narodowym Dniem Rumunii. Pierwszy grudnia to rocznica zjednoczenia regionów Rumunii w jeden kraj, w roku 1918. W centrum miasta, w sąsiedztwie parlamentu odbyła się defilada wojskowa, wszędzie powiewały flagi, ludzie pomalowali twarze. Owinięta ogromną flagą i w międzynarodowym towarzystwie spędziłam półtorej godziny w burzy śnieżnej oglądając defiladę, a zaraz potem przyszedł czas na toast w jednym z barów w centrum miasta. I kogo obchodzi to, że ponad połowa towarzystwa reprezentowała Hiszpanię, Włochy, Polskę... Wczoraj wszyscy świętowaliśmy Rumunię- obecnie również NASZ kraj.



wtorek, 25 listopada 2014

Am venit!

"Am venit" znaczy "przyjechałam". Wróciłam po szalonym tygodniu będącym idealnym koktajlem pracy z zabawą. Narysowaliśmy setki flipchartów opisujących sytuacje kulturalno- ekonomiczno- młodzieżowe. Zastanawialiśmy się, co zrobić, żeby wszystko, czego się nauczyliśmy nie poszło w las. Poprowadziliśmy dziesiątki energizerów i innych zabaw, które nas zintegrowały. Wypiliśmy hektolitry piwa i zjedliśmy tony pysznego (głównie rumuńskiego, ale nie tylko) jedzenia. Spędziliśmy wiele godzin na tańcu i śpiewaniu, nie mówiąc o tym, ile spędziliśmy na rozmowach. I naprawdę się zaprzyjaźniliśmy. Mam tylko nadzieję, że te kontakty nie zginą. Że kilometry nie będą miały dla nas znaczenia.





Te zdjęcia zrobiliśmy w czasie warsztatu "Photovoice". Naszym zadaniem było w ciągu trzech godzin zrobić zdjęcia i wymyślić do nich podpisy- jakiś przekaz związany z tematem. A temat- "United in Diversity", czyli Zjednoczeni w Różnorodności. Zadziwiło mnie, jak ludzie mówiący różnymi językami, pochodzący z różnych kultur i w dodatku mając tak ograniczony czas mogą wykazać się tak niesamowitą kreatywnością. Podobnie było na warsztacie filmowym- również w niedługim czasie czterem grupkom udało się stworzyć superprodukcje na ten sam temat. Cztery różne punkty widzenia, wszystkie zbudowane wspólnymi, międzynarodowymi siłami. Nigdy mnie takie rzeczy nie przestaną zachwycać...


Do domu wróciłam prosto na moją imprezę urodzinową- delikatnie opóźnioną, ale kto by się przejmował. W salonie zastałam balony na suficie i stado ludzi- nie tylko moich współlokatorów, ale też przyjaciół- innych wolontariuszy, którzy mieszkają w Craiovej i wpadli w odwiedziny. Po wstępnej posiadówie z ciastem i laurkami w siedmiu językach wyruszyliśmy na część właściwą imprezy, czyli bailando do białego rana (co o tej porze roku oznacza godzinę, gdy normalni ludzie piją kawę i wyprowadzają psy na spacer). I choć przykro mi było, że wymiana w Horezu się skończyła i musiałam pożegnać nowych przyjaciół, nie dało się nie pomyśleć "Home, sweet home"...

Wracam więc do codzienności- do przygotowywania lekcji, zajęć w szkole, lekcji rumuńskiego i konieczności gotowania sobie samemu w mieszkaniu. Jest zimno i naprawdę listopadowo, tylko czekam na śnieg. Nasze mieszkanie zrobiło się dość szalonym tworem, gdzie co chwilę ktoś nocuje, wpada w odwiedziny, przychodzi i je z nami kolację, a potem po niej zmywa, wpada na weekend... Podoba mi się to. Taki prawdziwie otwarty dom, z mnóstwem przyjaciół dookoła. I mam nadzieję, że tak pozostanie. Bo gdy się jest daleko od domu, przyjaciele są ważni.


poniedziałek, 17 listopada 2014

Nauka-zabawa-zabawa-nauka-zabawa-zabawa-zabawa-zabawa…



Jak wiecie, miałam szczęście dostać możliwość wyjazdu na tygodniową wymianę zagraniczną organizowaną przez stowarzyszenie, które gości nas w Bukareszcie. Na dziesięć dni zawitali do Horezu w Rumunii młodzi ludzie z czterech krajów- Rumunii, Włoch, Hiszpanii i Turcji. Ja tu niby robię za reprezentantkę Rumunii, ale w gruncie rzeczy jestem poniekąd atrakcją, z racji bycia jedyną Polką. Zwłaszcza, że zostałam wkręcona w aspekty organizacyjne- drobiazgi typu przykleić plakat do ściany, wrzucać zdjęcia na facebookową grupę, dbać o szczegóły logistyczne. Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą doskonale, że lubię takie wyzwania, a tym razem dodatkowo mam okazję obserwować wymianę młodzieżową „od kuchni”. Jedyna w swoim rodzaju szansa, z której nie mogłam nie skorzystać.


Około trzydzieści osób, wszyscy zwariowani i chętni do zabawy, ale też nauki. Tematem wymiany jest „E.U. and me”. Założenie jest takie, by zbudować sieć kontaktów z różnych krajów, poznać nowych ludzi, ich kulturę, ale także opinię o Unii Europejskiej, o społeczeństwie Europy, zderzyć poziom świadomości młodych z różnych krajów. A wszystko okraszone elementami edukacji pozaformalnej, zabawy, kreatywności, że nie wspomnę o codziennych imprezach J W ciągu dnia- warsztaty, dyskusje, tworzenie prezentacji i plakatów. A po godzinach: wieczory kulturalne- każdy z krajów przygotowuje coś na temat swojej ojczyzny. Muzyka, tańce, alkohol, jedzenie… wyjątkowa okazja, żeby dotknąć trochę innej kultury.


Nie przypuszczałam, że przyjechawszy do Rumunii będę miała możliwość spróbować  tureckich słodyczy, wypić hiszpańskie wino i zatańczyć włoskie tradycyjne tańce. Mieszanka kulturowa jest niewiarygodna, stykają się różne kultury, religie, punkty widzenia na różne sprawy. Do piątej nad ranem siedzimy ze szklanką piwa w dłoni rozprawiając o muzyce, religii, pracy w organizacjach pozarządowych, opowiadając śmieszne historyjki i poważne historie, grając w karty i fałszując do mikrofonu przy akompaniamencie piosenek z youtube’a. A w ciągu dnia staramy się wspólnie rozgryźć Unię Europejską i przy okazji dobrze się bawić.




Siedzę tu dopiero trzeci dzień, a mam poczucie, że minęło dużo więcej czasu. Jeszcze sporo przed nami- jutro wybieramy się na zwiedzanie Sibiu, potem kolejne warsztaty, kolejne imprezy, kolejne dyskusje.




Mam nadzieję, że nie jest to ostatni tego typu projekt, w którym biorę udział. Zaczyna mi się to naprawdę podobać. Mam poczucie, że naprawdę robię coś dla innych, ale też dla siebie. I że faktycznie zaczynam robić to, po co naprawdę przyjechałam do Rumunii- szukam pomysłu na swoje życie.






poniedziałek, 10 listopada 2014

Dni spokojne, acz pracowite

Ostatnio niewiele się dzieje. Wskakujemy w rutynę. Pracowaliśmy ostatnio dużo nad przygotowaniem zajęć dla dzieci, ale też nad rumuńskim- im szybciej się nauczymy, tym lepiej. A to wcale nie jest łatwe. Mam poczucie, że powinnam umieć teraz, już NATYCHMIAST, najlepiej wszystko, co tylko mogłoby mi się przydać w pracy z dziećmi. I nie tylko- każda codzienna sytuacja typu obiad na mieście, wyjście do sklepu, cokolwiek... Byłoby o wiele łatwiej, gdybym już teraz władała rumuńskim. Nie jestem przyzwyczajona do tego, że nie mogę się swobodnie porozumieć. To jedno z największych wyzwań, które tu na mnie spadły.

Weekend był szaleńczo produktywny. Ekipa rozjechała się w różne strony, ja zostałam, bo rozłożyło mnie przeziębienie. Towarzystwa dotrzymała mi Laura. Spędziłyśmy weekend spokojnie i kreatywnie- ucząc się, ozdabiając nasz pokój, szukając, co ciekawego można robić w Bukareszcie. Te kilka dni coś mi uświadomiło. Odkąd tu przyjechałam nie zastopowałam ani na chwilę- praca, szkoła, rumuński, imprezy, wyjazd w góry, dużo na raz, co chwilę coś się działo. Potrzebowałam kilku dni prawdziwego spokoju. Nie lubię nic nie robić, zawsze wolę, kiedy dużo się dzieje, ale raz na jakiś czas organizm upomina się o swoje. Dobrze mi ten weekend zrobił. Naładowałam akumulatory do pracy. Zajęłam się rzeczami, które chciałam zrobić dużo wcześniej i jakoś ciągle nie było kiedy.

Dostałam chyba jedyną w swoim rodzaju szansę. Nasze stowarzyszenie organizuje międzynarodową wymianę młodzieży w Horezu. Okazało się, że zabrakło im jednej osoby i dostałam propozycję, by pojechać. I to nie jako uczestnik, a bardziej jako pomoc organizacyjna. Czyli będę miała okazję zobaczyć, jak taka wymiana wygląda bardziej od kuchni. To wprawdzie oznacza, że nie spędzę urodzin w moim szalonym międzynarodowym towarzystwie, ale to nic- celebrację (i to podwójną, bo i Alvaro, jeden z moich współwolontariuszy, świętuje mniej więcej w tym samym czasie) zaplanowaliśmy po prostu na tydzień później. A ja będę miała kolejną okazję, by zmierzyć się z czymś nowym, poznać nowych ludzi, nowe miejsce, nauczyć się czegoś.

Rośnie lista planów na te osiem miesięcy, które nam tu pozostały. I zastanawiam się, ile z nich uda się nam zrealizować. Wciąż powtarzamy "Mamy czas na wszystko", ale chyba gdzieś w głębi duszy zdajemy sobie sprawę z tego, że ten czas ucieknie szybciej, niż się nam wydaje. Pozostaje tylko jedno- zrobić wszystko, by tego czasu nie zmarnować :)

poniedziałek, 3 listopada 2014

Beers&Bears

Po raz kolejny porzuciłam pisanie na jakiś czas. Byliśmy na szkoleniu w górach i działo się tam tak wiele rzeczy, że trudno było znaleźć choć chwilę, by siąść w spokoju i naskrobać coś na bloga.

Szkolenie (On-arrival Training) jest obowiązkowym elementem każdego EVS. Na tydzień zjeżdżają się w jedno miejsce wszyscy wolontariusze, którzy właśnie rozpoczęli projekt w danym kraju. Było nas tam około 70 osób. Od Portugalii po Nową Kaledonię, od Łotwy po Tunezję- młodzi szaleńcy, którzy postanowili przenieść swoje życie do Rumunii na jakiś czas. Chyba nigdy jeszcze nie byłam w  miejscu tak zróżnicowanym kulturowo. I muszę przyznać, że to było niesamowite doświadczenie.
Przez pięć dni pracowaliśmy w 18-osobowych grupach poznając się nawzajem i dowiadując się wielu nowych rzeczy na temat EVS. Okazało się, że większość w nas przyjechała na projekt bez szczególnej wiedzy o tym, co ma robić. No i dowiedzieliśmy się, że nie jesteśmy jedynymi, którzy mają drobne problemy organizacyjne z naszymi gospodarzami w Bukareszcie. Tak samo problematyczne okazały się być organizacje goszczące w Arad, w Craiovej i we wszystkich innych miastach. To trochę podniosło mnie na duchu- zawsze lepiej czuć, że nie jest się samemu w trudnej sytuacji. Z drugiej strony trochę smutno dowiedzieć się nagle, że w tak wielu miejscach wolontariusze stykają się z przeszkodami i problemami. Co nie przeszkodziło nam jednak doskonale się bawić przez cały tydzień.
Sesje treningowe były połączeniem zabawy i nauki. Miałam szczęście trafić na rewelacyjne trenerki- Lucianę i Nico. Stworzyły świetną atmosferę w grupie, cierpliwie odpowiadały na nawet najgłupsze nasze pytania, używały kreatywnych metod, które pomogły nam zapamiętać nowe informacje i nauczyły nas wielu zabaw i energizerów, które chętnie wykorzystam w pracy w Bukareszcie. Mieliśmy okazję poznać inne projekty, musieliśmy wykazywać się inicjatywą i kreatywnością. Szkoła Wolontariatu Europejskiego, ot co. I myślę, że to naprawdę może nam pomóc w pracy nad naszym projektem.

Ale nie samym szkoleniem żyje człowiek. Mieliśmy okazję połazić po górach, wieczorami siadywaliśmy w tym szalonym międzynarodowym towarzystwie usiłując porozumieć się we wszystkich możliwych językach i odkrywając zarówno podobieństwa, jak i różnice między naszymi kulturami. Oczywiście wszystko z butelką rumuńskiego piwa w dłoni.
Największą atrakcją okazały się jednak NIEDŹWIEDZIE. Tak, prawdziwe, dzikie niedźwiedzie. Hotel znajdował się na skraju miasta, niemal  w lesie. Nocami przychodził wielki czarny misio, żeby przegrzebać śmieci i znaleźć sobie coś pysznego na kolację. Równie podekscytowani co przestraszeni stawaliśmy kilka metrów od śmietnika obserwując jak pałaszuje i wymieniając szeptem gorączkowe uwagi. Z  bólem jednak stwierdzam, że żadne z nas nie ma dobrego zdjęcia lub filmu. Żeby takie się udało, misiek musiałby być polarny- na tle ciemnego lasu trudno złapać w kadr czarnego niedźwiedzia… Musicie mi uwierzyć na słowo- niedźwiedzie były!

Nie mogło zabraknąć wieczoru międzykulturowego- każdy miał okazję zaprezentować swój kraj na inny sposób- tańcem, piosenką, grą, prezentacją… kreatywność sięgnęła sufitu, zabawa w poznawanie kultur trwała do późnego wieczoru. Odkryłam, że nawet jeśli ci się wydaje, ze znasz jakiś kraj, zawsze możesz dowiedzieć się czegoś nowego. Zawsze możesz się przekonać, że jest coś, z czego mieszkańcy są dumni i chcą to pokazać. Dodatkowo ciekawie było obserwować różnice między ludźmi w codziennych drobiazgach. Jak chociażby śniadanie. Na śniadanie mieliśmy szwedzki stół, czyli każdy mógł brać, na co miał ochotę. I widać było różnice w śniadaniu zależnie od kraju pochodzenia danej osoby. To niby nic, drobiazg, a jednak łatwo sobie w ten sposób uświadomić jak daleko sięgają różnice w kulturze.

Na Rumunię natomiast przewidziano oddzielny wieczór. Kuchnia rumuńska zagościła na talerzach w ramach kolacji (na szczegóły jeszcze przyjdzie czas i miejsce), rumuńska muzyka popłynęła z głośników, a my wszyscy uparcie próbowaliśmy zapamiętać kroki prostych tańców ludowych i je zatańczyć. Tańce tego typu polegają tu głównie na skakaniu w kółku w określonej sekwencji kroków- czyli mniej więcej podobnie jak u nas. Zabawa jednak była przednia. A gdy już wszyscy padali ze zmęczenia po skakaniu, wylegliśmy przed hotel gdzie czekało na nas ogromne ognisko. I impreza dalej trwała w najlepsze.
Podobno na tych szkoleniach zawierają się najlepsze przyjaźnie. Mam nadzieję, że tak będzie, bo ludzie, których tam poznaliśmy byli naprawdę wspaniali. Już planujemy trasę po całej Rumunii, by ich odwiedzić i jednocześnie czekamy na nich w Bukareszcie.
Wykorzystaliśmy moment, że byliśmy blisko Braşov i zostaliśmy tam na weekend. Nie spodziewałam się, że to miasteczko jest aż tak piękne- wąskie uliczki, urocze budynki, ryneczek, na którym dodatkowo odbywał się akurat festiwal lokalnych rozmaitości- od grzanego wina, przez miód, po biżuterię i ubrania. Czysty folklor i to w pięknym miejscu. Z pewnością jeszcze tam wrócę, tym razem zimą, gdy wszystko będzie magicznie zasypane śniegiem. No i czekają na mnie zamki Transylwanii, z zamkiem Draculi na czele.


Wracamy do Bukaresztu i mamy jeszcze jeden wolny tydzień- dzieci w szkole mają wakacje. Ale nudzić się raczej nie będziemy- jadą z nami dwie Gruzinki, które będą u nas nocować, czekają nas lekcje rumuńskiego, praca w organizacji, a na weekend, kto wie, może wybierzemy się do Arad, żeby odwiedzić tamtejszą ekipę…

sobota, 25 października 2014

Pierwszy tydzień

Pierwszy tydzień prawdziwej pracy tutaj właśnie minął. Wydarzyło się wiele rzeczy i wiele wrażeń na mnie spadło. Postaram się nie narobić tutaj zbyt wiele chaosu przy opisywaniu tego wszystkiego :)

Przede wszystkim małe wprowadzenie, żeby wszystko było jasne. Jestem w Bukareszcie w ramach Wolontariatu Europejskiego. Jest nas tu sześcioro- dwie wolontariuszki z Polski oraz czwórka z Hiszpanii. Razem prowadzimy w szkole zajęcia dla dzieci (6 do 12 lat)- głównie z angielskiego, ale też z hiszpańskiego i edukacji pozaformalnej.W praktyce oznacza to naukę przez zabawę, czyli to, co dzieci lubią najbardziej. Niezależnie od miejsca na świecie.

Pierwszy dzień był dość stresujący. Zajęcia są w małych grupach, zaledwie dziesięcioosobowych. Ale nie jest zapewne dla nikogo tajemnicą, że opanowanie dziesiątki dzieci nie jest łatwe, nawet jeśli potrafisz się z nimi werbalnie porozumieć. A co dopiero, jeśli nie znasz ich języka, a one nie znają twojego... Mimo to dzielnie wkroczyliśmy do sal lekcyjnych, żeby stawić czoła wyzwaniu. Jak dla mnie- największemu wyzwaniu, z jakim przyszło mi się w życiu zmierzyć. Mieliśmy oczywiście pomoc w formie naszych rumuńskich przyjaciół z organizacji, która nas tu gości- tłumaczenia rychło okazały się dość przydatne. Krok po kroku próbowaliśmy poznać dzieciaki i wyjaśnialiśmy im zabawy, próbując przy okazji dowiedzieć się, co już potrafią powiedzieć, czy napisać po angielsku.

Każdego dnia z zachwytem odkrywałam coś nowego. Przede wszystkim to, jak bardzo chętni do zabawy i nauki są nasi podopieczni. To, co dla nich wymyślamy, naprawdę ich cieszy. Hitem tygodnia okazała się być gra "Touch Yellow". Zasady są bardzo proste- my podajemy kolor, a zadaniem dzieci jest znaleźć w klasie przedmiot w danym kolorze i dotknąć go. Zabawa oczywiście pozwala dzieciom na bieganie po sali i robienie zamieszania- myślę, że właśnie dlatego okazała się być ich ulubioną. Mimo wszystko- to takie proste, a dało tyle radości... My natomiast przy okazji nauczyliśmy się kolorów po rumuńsku.

Wchodzisz do szkoły i nagle na szyję rzuca ci się trójka dziesięciolatków, których poznałeś wczoraj na lekcji. Witają się, pytają, jak się masz. Odprowadzają pod drzwi klasy. A tam czeka na ciebie kolejne stadko gotowe do zabawy. I natychmiast okazuje się, że co najmniej połowa z nich potrafi się porozumieć po angielsku! Pomoc z tłumaczeniem raczej nie będzie dziś potrzebna. Jeśli któreś z dzieci czegoś nie rozumie, koledzy szybko mu pomogą, wytłumaczą. Niektóre nie mają żadnej bariery językowej. Jeśli umieją coś powiedzieć po prostu to mówią. Same przychodzą po lekcjach i zagadują. Wyrywają się do odpowiedzi, gdy o coś zapytamy. Oczywiście, że są i tacy, którzy rozrabiają, którzy się boją odezwać, którzy nie znają niemal ani słowa po angielsku. Ale to nic nie szkodzi. Po trochu, po trochu, mam nadzieję, że będzie coraz lepiej.

Im się naprawdę chce. To jest chyba najpiękniejsze. Zwłaszcza, że ostatnio zaczęłam się naprawdę przyzwyczajać do okrutnie postępującego powszechnego "niechcemisia". Zapytane o to, co im się najbardziej podobało i co chciałyby jeszcze na zajęciach robić, dzieci po chwili wstydu i wahania zaczęły jedno przez drugie odpowiadać.

Od zawsze powtarzałam, że nie chcę być nauczycielką. Odkąd jestem animatorką skawińskiej scholi uwielbiam pracować z dziećmi, ale to zawsze było takie "z doskoku", raz w tygodniu. Nie sądziłam, że aż tyle radości będzie mi dawało robienie tego codziennie.
Oczywiście, to dopiero pierwszy tydzień. To dopiero początek, a że był to dobry początek, radość mnie roznosi. Teraz to nic innego, jak mieć nadzieję, że tak zostanie.

Oprócz pracy w szkole raz na jakiś czas będziemy dla dzieci organizować dodatkowe zajęcia na różne tematy. Pierwszym okazało się być Halloween. I tu znów zaskoczenie- wiem, że najprostsze rzeczy są najlepsze, ale mimo to, nie pomyślałabym, że duch z papieru toaletowego i plastikowego talerza może stać się dla dziecka takim skarbem. Pod warunkiem, że jest własnoręcznie zrobiony. Podobnie z duchem ze szmatki i sznurka. A i rodzice byli zadowoleni- bawiąc się w tworzenie mumii dzieci wreszcie mogły do woli pobawić się papierem toaletowym, na co nigdy nie dostają, oczywiście, pozwolenia w domu. Nie oszukujmy się, dla nas to wszystko to też była świetna zabawa. Ale usłyszeć od jednego z rodziców "Jesteście wspaniali, że to robicie" naprawdę dodaje skrzydeł.



Przez najbliższe dwa tygodnie zajęć w szkole nie będzie. Jutro nasza zacna gromadka wyjeżdża w góry, żeby się doszkolić, a w następnym tygodniu dzieci mają wolne od szkoły. Mamy czas, żeby ochłonąć, przygotować się do kolejnych tygodni pracy.

Dziś natomiast szał za oknem. Popołudniu zaczął sypać śnieg. Dużo śniegu. I dalej sypie. Oczywiście, jak to w mieście, jest chwila śniegu, a potem już tylko błotna ciapa. Ale z perspektywy dziesiątego piętra pięknie wyglądają olbrzymie płatki śniegu, jak suną na dół na ulicę. No i mam wrażenie, że w Polsce dawno takiego sypania nie było, zwłaszcza w październiku. Mam nadzieję, że w górach pogoda nam się uda- bez śnieżycy może się obejdzie, ale marzy mi się bałwan...

niedziela, 19 października 2014

Drobny polski fenomen

Dziś będzie krótko, szybko i o jednej rzeczy.

Jeszcze przed przyjazdem tutaj przegrzebałam Internet w poszukiwaniu polskiej Mszy Św. w Bukareszcie. Jestem katoliczką, zależało mi więc, by przez te wszystkie miesiące tutaj też móc uczestniczyć w nabożeństwach. Znalazłam informację, że owszem, taka Msza jest. Po przyjeździe odnalazłam odpowiedni kościół. Świetnie, blisko mieszkania!

Dziś, w pierwszą niedzielę mojego pobytu tutaj, zebrałam swoje zwłoki o świcie, czyli o 11.00 i wyruszyłam do kościółka. Gdy tylko tam weszłam, pomyślałam- rany, jak w domu. Chodzi o to, że większość świątyń tutaj to prawosławne cerkwie, kościołów katolickich nie jest wiele. Bardzo lubię cerkwie, są absolutnie przepiękne, ale miło zajrzeć do katolickiego kościoła. Ludzie pomału się schodzili. Wszyscy witali się ze sobą, uśmiechali. Około 50 osób- niewielka wspólnotka. Widać jednak, że działa prężnie i jest ze sobą zżyta. Ksiądz wyszedł na kilka minut przed mszą, rozglądając się za kimś, kto przeczyta czytanie. Na ogłoszeniach duszpasterskich poruszał sprawy bliskie ludziom, trochę jak w rodzinie, która omawia plany na weekend... Miałam o wiele silniejsze niż zwykle poczucie, że Kościół naprawdę jest wspólnotą.

Po mszy postanowiłam pójść do zakrystii, żeby się przedstawić i przywitać. Zostałam przyjęta bardzo ciepło, zasypana informacjami, ale też pytaniami, choćby "Masz gdzie mieszkać?". Troska ogromna. Od razu padło też pytanie, czy byłabym chętna kiedyś przeczytać czytanie albo zaśpiewać psalm. Od razu zostałam też przedstawiona chłopakowi prowadzącemu śpiew na nabożeństwie, a on zaprosił mnie na próbę. W ciągu minuty stałam się częścią wspólnoty. I, co ważne, natychmiast poczułam się lepiej. Dobrze wiedzieć, że w kompletnie obcym mieście jest jakaś grupa, do której można się zwrócić. To sprawia, że czujesz się bezpieczniej. Ot, socjologia...

Polscy katolicy to, zdaje się, pewien fenomen na świecie. Gdziekolwiek się nie ruszę, niemal zawsze da się znaleźć polską mszę, polską parafię, jakąś wspólnotę. W jakiś sposób to niesamowite, że mimo laicyzacji, o której tyle się mówi, wiara nadal jest czymś tak ważnym dla ludzi, dla emigrantów. Czymś, co łączy i daje poczucie przynależności.

I cieszę się, że tam trafiłam.

czwartek, 16 października 2014

Bună dimineaţa

Pierwsze trzy dni w Bukareszcie minęły jak podczas każdej niemal podróży jaką w życiu odbyłam- czyli dwojako. Bo to tak jest, jak się przyjeżdża w nowe miejsce i robisz bardzo wiele rzeczy naraz, a do tego jeszcze nowe miejsca, nowi ludzie, nowe wszystko, nawet woda w kranie jakaś inna. I zawsze w takiej sytuacji, po kilku dniach, jak siądziesz i zaczniesz się nad tym zastanawiać, nie mieści ci się w głowie, że tak szybko te trzy dni minęły, a jednocześnie trudno uwierzyć, że to DOPIERO trzy dni, bo przecież już tyle się wydarzyło. Dokładnie tak samo jest i tym razem. No, może jednak troszkę inaczej, bo nie czuję takiego ciśnienia, że powinnam jak najszybciej zwiedzić, jak najszybciej spróbować lokalnego jedzenia, jak najszybciej postarać się zrobić tutaj cokolwiek. Mam przecież tak wiele rumuńskich tygodni przed sobą...

Podróż minęła spokojnie, chociaż oczywiście zaplanowałam ją tak, żeby było ciekawie. W tym wypadku adrenalinę miał mi zapewnić ograniczony czas na przesiadkę. Do Budapesztu miałam planowo dojechać o 22.00, a o 23.30 odjeżdża pociąg do Bukaresztu. Z dworca Keleti, położonego jakieś 4km od autobusowego Nepliget. 4km to nie drugi koniec miasta, delikatne 30min żwawym marszem, ale z 30kg bagażu w walizce i nie znając dokładnie układu ulic robi się z tego "Myszyn Ymposybul". Uprzedzając komentarze na temat walizki- i tak uważam za duże osiągniecie, że spakowałam się w jedną zaledwie walizkę i stosunkowo niewielki plecak. Szkoła Efektywnego Pakowania Mamy Jakubek- polecam!
Wracając do Budapesztu, zapłaciłam cwanemu taksiarzowi bandycką stawkę za przewiezienie mnie na dworzec. Cóż- albo kasa, albo pociąg. Wybrałam pociąg. Znając życie, jadąc metrem nie udałoby mi się na niego zdążyć... Dodatkowo zapłaciwszy niewiele więcej niż teoretycznie bym mogła, jechałam w szalenie komfortowych warunkach- czyt. miałam sypialny przedział tylko dla siebie. Ha! Dojechałam do Bukaresztu popołudniu we wtorek, całkiem wypoczęta, jak na kogoś, kto ma za sobą 24h podróży.

Pierwsze wrażenie z miasta- dość smutne i ponure. W dzieciństwie powiedziałabym "szaro-buro-papuciate". Jak do tej pory to wrażenie nie uległo zbytniej modyfikacji, ale wszystko jeszcze przede mną. Mieszkanie na 10. piętrze, przy Ulicy Przyszłości. Można by się doszukiwać głębszego znaczenia tego, że akurat przy takiej ulicy padło nam mieszkać- zostawiam to Wam.

Nie będę się na razie rozpisywać o wpółlokatorach i mieszkaniu jako takim- na to jeszcze przyjdzie czas. Na razie miałam okazję podreptać trochę przy okazji załatwiania różnych spraw po ulicach Bukaresztu i jak na wykształconą Panią Socjolog przystało staram się czynić obserwacje przy każdej okazji.

To, że w dwumilionowym mieście komunikacja miejska jest zapchana, nikogo zapewne nie dziwi. Zauważyłam jednak, że kompletnie niezależnie od kraju i narodowości są zachowania powszechnie uznawane za wkurzające, a jednak mnóstwo ludzi tak robi. Jarosław Grzędowicz w "Panu Lodowego Ogrodu" pisał o tego typu kuriozach "stała kosmiczna". Tu też takie zauważyłam. Zasada "najpierw wysiadamy, potem wsiadamy" jest jedną z najsensowniejszych niepisanych reguł społecznych o jakich słyszałam, a mimo to zawsze znajdą się ludzie, którzy będą próbowali zrobić odwrotnie. Drugi klasyk to wstawanie i próba przedostania się do drzwi w celu wysiadania w największym nawet ścisku, jeszcze zanim autobus ruszy z poprzedniego przystanku. Dlaczego o tym wszystkim piszę? Może mam dzień "hejtu" na komunikację miejską. A może po prostu to mi uświadomiło, że naprawdę istnieją "stałe kosmiczne"- rzeczy, które, choć irytujące, potrafią przybliżyć cię odrobinę do domu, nawet jeśli jesteś bardzo daleko od niego.

Z ciekawostek miejskich- bilety kupuje się w specjalnie przeznaczonych do tego budach. I zdaje się, że nigdzie indziej. Jak dokładnie działa system biletowy, nie do końca wiem, na szczęście bardziej ogarnięci ode mnie ludzie załatwili mi coś na kształt Karty Miejskiej, więc nie muszę się szczególnie przejmować biletami (wybacz, Paweł M.!).

Rzecz, o którą pytają zawsze wszyscy- CENY. Ten temat zapewne będzie przewijał się wielokrotnie, z czasem będę mieć coraz lepsze rozeznanie w różnych produktach i porównaniach między Polską a Rumunią. Jak na razie, absolutny hit tygodnia- kebab za cztery złote (Rafał W., POZDRAWIAM!). I to całkiem dobry kebab. Myślę jednak, że nie ma co się tym zbytnio sugerować. Na ten moment nawet robiąc zakupy spożywcze zazwyczaj robimy je "na szybko". Czas na porządny cenowy research jeszcze przyjdzie.

Zajęcia z dziećmi zaczynamy w przyszłym tygodniu. Byliśmy już w szkole, w której będziemy prowadzić warsztaty. To był chyba pierwszy moment rzeczywistego olśnienia w Jakubkowym Móżdżku na temat tego, co robię. I to był moment, kiedy przypomniałam sobie drugą w kolejności rzecz, jaką słyszałam najczęściej (zaraz po pytaniu "Czemu Rumunia?").
"Odważna jesteś", "Ja bym się nie zdecydował", "Podziwiam".
Ego rośnie. Ale ja się zastanawiam, czy do rzeczywiście jest odwaga, i czy to jest kwestia tego, że się "zdecydowałam". Bo mam wrażenie, że po prostu przyszedł moment, w którym poczułam, że tak trzeba. Niezależnie od tego, czy się boję i tak dalej. Mam tylko nadzieję, że z czasem mi nie przejdzie to przekonanie, że jestem w odpowiednim miejscu i czasie.

Stereotypy robią swoje. Razem ze wszystkimi ostrzeżeniami typu "uważaj, mnie tam okradli". Z całej siły staram się tego nie robić, ale najczęściej chodzę z torbą przyciśniętą łokciem do boku, tak, żeby nawet mrówka nie mogła się do niej wśliznąć. Rodzice będą ze mnie dumni- środki ostrożności przede wszystkim. A ja mam poczucie, że dałam sobie coś wcisnąć do głowy. Że rzeczywiście myślę schematami zakorzenionymi przez stereotypy. Co nie zmienia faktu, że nadal zamierzam piekielnie pilnować swoich rzeczy będąc na mieście...

Natłok wrażeń i spostrzeżeń wszelakich jest ogromny. Mam nadzieję, że z czasem to wszystko jakoś uporządkuje się w mojej głowie i zacznę pisać krócej i nieco mniej chaotycznie. A jutro może w końcu uda mi się wziąć mapkę i łapkę i pójść odkrywać rumuńską miejską dżunglę...

poniedziałek, 13 października 2014

Jeszcze nie...

Jeszcze piszę z Polski. Do odjazdu kilka godzin, walizka wypchana do granic możliwości już czeka w przedpokoju. A ja mam jeszcze moment na przedwyjazdową melancholię i refleksję.

Tak w ogóle to jestem Kinga. Mam 23 lata. Jest 13 października 2014 roku i jest to dzień rozpoczynający prawdopodobnie największą przygodę mojego życia. Dziś wyjeżdżam z Polski na dziewięć miesięcy. Do Rumunii. Do Bukaresztu. Na Wolontariat Europejski, czyli EVS. Ciekawych szczegółów działania tegoż wolontariatu odsyłam np. TUTAJ.

Pytaniem, które w ciągu ostatnich dwóch tygodni słyszałam najczęściej, było: "ALE DLACZEGO DO RUMUNII???" Najdziwniejsze jest to, że nie ma konkretnego powodu, dla którego to właśnie ten kraj wybrałam. Śmieję się, że to Rumunia wybrała mnie. I trochę rzeczywiście tak jest. Na wiosnę, gdy moment zakończenia studiów i obrony licencjatu zaczął niebezpiecznie szybko się zbliżać pojawiło się niezbyt proste pytanie: "Co dalej?" Uznawszy, że chwilowo edukacji mam dość, postanowiłam zrobić sobie rok przerwy. Ładnie, fancy po angielsku to się nazywa "gap year". W ramach takiego gap year można robić mnóstwo różnych rzeczy. Za namową starszej siostry zdecydowałam się spróbować "załapać" na Wolontariat Europejski. Od kwietnia przegrzebywałam strony internetowe w poszukiwaniu miejsca, organizacji i projektu, na który mogłabym wyjechać. I tak przez kilka miesięcy siałam swoim CV na lewo i prawo. Przyjaciele wiedzą, że podejść było kilka(naście/dziesiąt). Słyszeli już ode mnie hasła "Jadę do Armenii", "Jadę do Turcji", "A nie wiem, może jednak Węgry", "Finlandia, do Finlandii jadę...". Próbowałam raz za razem, ale na EVS nie aż tak łatwo się dostać. Zwłaszcza na taki długoterminowy. W końcu organizacja goszcząca musi być pewna, że wybrała kandydata, który dobrze poradzi sobie z planowanymi zadaniami. W końcu- Rumunia. Sprawa trochę last minute, w wyniku splotu różnych wydarzeń na kilka dni przed początkiem projektu okazało się, że organizacja w Bukareszcie musi znaleźć wolontariusza z Polski. Pomyślałam "A co tam, spróbuję ostatni raz tej jesieni, a potem zaczynam szukać pracy, jak normalny człowiek". Oczywiście Los udowodnił mi, że normalnym człowiekiem jednak nie jestem i 1 października dostałam maila z gratulacjami i informacją, że JADĘ. Pracować tam będę z dziećmi i młodzieżą. Z racji, że projekt w zasadzie zaczynał się właśnie 1 października, jestem nieco spóźniona do Bukaresztu... Miałam jakieś dwa tygodnie na ogarnięcie wszystkiego przed wyjazdem. To tak bardzo w moim stylu...

No i teraz siedzę na walizkach (w sumie to na jednej, ale wielkiej...) i zastanawiam się, kiedy do mnie naprawdę dotrze, co robię. Ściskałam się i żegnałam już z wieloma przyjaciółmi, tysiąc razy powiedziałam w myślach i na głos "Wyjeżdżam do Rumunii" i dalej do mnie nie dociera. Myślę, że to w dużej mierze kwestia nowoczesnych technologii. Niby wyjeżdżam na strasznie długo, ale przecież jest Facebook, Skype i stosunkowo niedrogie smsy w Unii Europejskiej. Nie jadę do dżungli, stały kontakt zarówno z rodziną, jak i z przyjaciółmi będzie się dało utrzymać. Podejrzewam, że to myślenie trochę się zmieni, jak już będę na miejscu i do Jakubkowego Móżdżka dotrze, że MIESZKAM niemal na drugim końcu Europy i że co najmniej do Bożego Narodzenia nie zobaczę NA ŻYWO nikogo z najbliższych mi osób.

Jest jeszcze jedna ciekawostka przedwyjazdowa, z którą nigdy wcześniej się nie zetknęłam, z racji, że nigdy nie wyjeżdżałam na tak długo. Nagle zauważyłam na półce z książkami rewelacyjny album o Afryce. Nagle zwróciłam uwagę na to, ile mam świetnych książek, których nigdy nie zaczęłam czytać. Nagle dotarło do mnie, że mam swój ulubiony kubek, z którego herbata smakuje jakoś lepiej, a z którego nie będę mogła pić przez kilka miesięcy,  bo chyba już się nie zmieści do walizki... Zrozumiałam, jak wiele ciekawych rzeczy mogłam od zawsze robić w domu, ale nie robiłam- najczęściej z lenistwa. Tak się mówi, że to, co się ma docenia się dopiero jak się to straci. Najczęściej się tak mówi w odniesieniu do ludzi. Ja przez ostatnie parę dni odkrywam, że tyczy się to też czasu i tego, jak można go spędzać.

Wiem, że to brzmi, jakbym leciała na całe życie na inną planetę, a nie na kilka miesięcy do Bukaresztu. Google Maps mówi, że to tylko 1215km, a ja wierzę w Google Maps. A jednak mam przebłyski, kiedy czuję się, jakbym faktycznie leciala w kosmos. Pozostaje mi wierzyć, że te dziewięć miesięcy tam wykorzystam w stu procentach i nauczę się korzystać z czasu jak najlepiej. Że po powrocie do domu znajdę chwilkę, by obejrzeć ten album o Afryce, żeby pójść na basen, i tak dalej i tak dalej. Że nauczę się nie być leniuszkiem. A Wam życzę, żebyście spróbowali się z tym zmierzyć tu i teraz, bez konieczności wybywania za granicę ;)


Mam nadzieję, że chętnie będziecie czytać moje rumuńskie nowości. Na blogu na pewno będą pojawiały się dłuższe opowiastki o mojej pracy i życiu na co dzień w Bukareszcie. Krótkie relacje na szybko i zdjęcia pojawiać się będą głównie na stronie na Facebooku "Pojechała do Rumunii". A jakbyście byli ciekawi czegoś konkretnego, piszcie na pojechaladorumunii@gmail.com :) Jeśli zmusicie mnie do poszukiwań odpowiedzi na Wasze pytania będę tym szczęśliwsza :)

La revedere!!! :)