poniedziałek, 3 listopada 2014

Beers&Bears

Po raz kolejny porzuciłam pisanie na jakiś czas. Byliśmy na szkoleniu w górach i działo się tam tak wiele rzeczy, że trudno było znaleźć choć chwilę, by siąść w spokoju i naskrobać coś na bloga.

Szkolenie (On-arrival Training) jest obowiązkowym elementem każdego EVS. Na tydzień zjeżdżają się w jedno miejsce wszyscy wolontariusze, którzy właśnie rozpoczęli projekt w danym kraju. Było nas tam około 70 osób. Od Portugalii po Nową Kaledonię, od Łotwy po Tunezję- młodzi szaleńcy, którzy postanowili przenieść swoje życie do Rumunii na jakiś czas. Chyba nigdy jeszcze nie byłam w  miejscu tak zróżnicowanym kulturowo. I muszę przyznać, że to było niesamowite doświadczenie.
Przez pięć dni pracowaliśmy w 18-osobowych grupach poznając się nawzajem i dowiadując się wielu nowych rzeczy na temat EVS. Okazało się, że większość w nas przyjechała na projekt bez szczególnej wiedzy o tym, co ma robić. No i dowiedzieliśmy się, że nie jesteśmy jedynymi, którzy mają drobne problemy organizacyjne z naszymi gospodarzami w Bukareszcie. Tak samo problematyczne okazały się być organizacje goszczące w Arad, w Craiovej i we wszystkich innych miastach. To trochę podniosło mnie na duchu- zawsze lepiej czuć, że nie jest się samemu w trudnej sytuacji. Z drugiej strony trochę smutno dowiedzieć się nagle, że w tak wielu miejscach wolontariusze stykają się z przeszkodami i problemami. Co nie przeszkodziło nam jednak doskonale się bawić przez cały tydzień.
Sesje treningowe były połączeniem zabawy i nauki. Miałam szczęście trafić na rewelacyjne trenerki- Lucianę i Nico. Stworzyły świetną atmosferę w grupie, cierpliwie odpowiadały na nawet najgłupsze nasze pytania, używały kreatywnych metod, które pomogły nam zapamiętać nowe informacje i nauczyły nas wielu zabaw i energizerów, które chętnie wykorzystam w pracy w Bukareszcie. Mieliśmy okazję poznać inne projekty, musieliśmy wykazywać się inicjatywą i kreatywnością. Szkoła Wolontariatu Europejskiego, ot co. I myślę, że to naprawdę może nam pomóc w pracy nad naszym projektem.

Ale nie samym szkoleniem żyje człowiek. Mieliśmy okazję połazić po górach, wieczorami siadywaliśmy w tym szalonym międzynarodowym towarzystwie usiłując porozumieć się we wszystkich możliwych językach i odkrywając zarówno podobieństwa, jak i różnice między naszymi kulturami. Oczywiście wszystko z butelką rumuńskiego piwa w dłoni.
Największą atrakcją okazały się jednak NIEDŹWIEDZIE. Tak, prawdziwe, dzikie niedźwiedzie. Hotel znajdował się na skraju miasta, niemal  w lesie. Nocami przychodził wielki czarny misio, żeby przegrzebać śmieci i znaleźć sobie coś pysznego na kolację. Równie podekscytowani co przestraszeni stawaliśmy kilka metrów od śmietnika obserwując jak pałaszuje i wymieniając szeptem gorączkowe uwagi. Z  bólem jednak stwierdzam, że żadne z nas nie ma dobrego zdjęcia lub filmu. Żeby takie się udało, misiek musiałby być polarny- na tle ciemnego lasu trudno złapać w kadr czarnego niedźwiedzia… Musicie mi uwierzyć na słowo- niedźwiedzie były!

Nie mogło zabraknąć wieczoru międzykulturowego- każdy miał okazję zaprezentować swój kraj na inny sposób- tańcem, piosenką, grą, prezentacją… kreatywność sięgnęła sufitu, zabawa w poznawanie kultur trwała do późnego wieczoru. Odkryłam, że nawet jeśli ci się wydaje, ze znasz jakiś kraj, zawsze możesz dowiedzieć się czegoś nowego. Zawsze możesz się przekonać, że jest coś, z czego mieszkańcy są dumni i chcą to pokazać. Dodatkowo ciekawie było obserwować różnice między ludźmi w codziennych drobiazgach. Jak chociażby śniadanie. Na śniadanie mieliśmy szwedzki stół, czyli każdy mógł brać, na co miał ochotę. I widać było różnice w śniadaniu zależnie od kraju pochodzenia danej osoby. To niby nic, drobiazg, a jednak łatwo sobie w ten sposób uświadomić jak daleko sięgają różnice w kulturze.

Na Rumunię natomiast przewidziano oddzielny wieczór. Kuchnia rumuńska zagościła na talerzach w ramach kolacji (na szczegóły jeszcze przyjdzie czas i miejsce), rumuńska muzyka popłynęła z głośników, a my wszyscy uparcie próbowaliśmy zapamiętać kroki prostych tańców ludowych i je zatańczyć. Tańce tego typu polegają tu głównie na skakaniu w kółku w określonej sekwencji kroków- czyli mniej więcej podobnie jak u nas. Zabawa jednak była przednia. A gdy już wszyscy padali ze zmęczenia po skakaniu, wylegliśmy przed hotel gdzie czekało na nas ogromne ognisko. I impreza dalej trwała w najlepsze.
Podobno na tych szkoleniach zawierają się najlepsze przyjaźnie. Mam nadzieję, że tak będzie, bo ludzie, których tam poznaliśmy byli naprawdę wspaniali. Już planujemy trasę po całej Rumunii, by ich odwiedzić i jednocześnie czekamy na nich w Bukareszcie.
Wykorzystaliśmy moment, że byliśmy blisko Braşov i zostaliśmy tam na weekend. Nie spodziewałam się, że to miasteczko jest aż tak piękne- wąskie uliczki, urocze budynki, ryneczek, na którym dodatkowo odbywał się akurat festiwal lokalnych rozmaitości- od grzanego wina, przez miód, po biżuterię i ubrania. Czysty folklor i to w pięknym miejscu. Z pewnością jeszcze tam wrócę, tym razem zimą, gdy wszystko będzie magicznie zasypane śniegiem. No i czekają na mnie zamki Transylwanii, z zamkiem Draculi na czele.


Wracamy do Bukaresztu i mamy jeszcze jeden wolny tydzień- dzieci w szkole mają wakacje. Ale nudzić się raczej nie będziemy- jadą z nami dwie Gruzinki, które będą u nas nocować, czekają nas lekcje rumuńskiego, praca w organizacji, a na weekend, kto wie, może wybierzemy się do Arad, żeby odwiedzić tamtejszą ekipę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz