piątek, 29 maja 2015

Nowe wyzwanie- przedszkole

Narzekania i jojczenie dały efekt. Zaczęliśmy pracę w nowym miejscu. Dwa razy w tygodniu po dwie godziny, więc też nieszczególnie dużo, ale wystarczająco. Zwłaszcza, że to zajęcie jest trochę bardziej męczące niż szkoła.

Przedszkole. Mamy zajęcia na wolnym powietrzu, w parku lub na przedszkolnym podwórku z grupą dzieciaków. Grupa waha się od 3 do 6 lat i od 6 do 25 sztuk. Właściwie w ciągu tych dwóch godzin, które tam spędzamy grupy będą się zmieniać. Maluchy szybko się nudzą i na ostatnich środowych zajęciach po godzinie skończyły nam się WSZYSTKIE zabawy, które przygotowaliśmy. Z 8-latkami w szkole mogliśmy czasem grać w jedną grę ponad 10 minut i prosili o jeszcze. Tu okazuje się, że 4 minuty to czasem za długo. Człowiek uczy się całe życie.

Starsze są bystre i znają nawet trochę angielskiego - kolory, czy numery. To pomaga nam zaadaptować część zabaw ze szkoły też do warunków przedszkola. Większość zabaw jednak musi być nieco prostsza. Kombinujemy więc z tym, co znamy, albo wymyślamy od nowa. Musimy też pamiętać, że dzieci większość czasu w przedszkolu spędzają na zabawie, więc do co dla nich przygotujemy musi być konkretne i ciekawe.  Młodsze dzieci to oczywiście słodziaki z nieskończoną energią, a po rumuńsku mówią mniej więcej tyle co i my. Te jednocześnie najłatwiej jest zająć najprostszymi zabawami, ale też najłatwiej stracić ich uwagę. Wydawałoby się, że zająć się dziećmi w przedszkolu to nie jest aż tak trudne zadanie, bo wszystko ich bawi i zajmuje. Trochę to prawda, maluchy to odkrywcy. Ale z drugiej strony są też bardziej krytyczne. Jak coś ich nudzi, to od razu to okazują. Jak im się nie podoba, nie będą udawać, że jest inaczej. Konkrety.

Jeszcze nigdy nie miałam okazji sprawdzić się w roli przedszkolanki. Przyznaję, że podoba mi się. Chciałabym móc z tymi dziećmi pogadać nieco więcej, umieć zupełnie samodzielnie poprowadzić zabawy, bez konieczności proszenia kogoś o tłumaczenie. Mimo to, cieszę się, że takie zadanie przypadło nam tu na koniec projektu w udziale. Kolejne wyzwanie, kolejna nowa rzecz, kolejna możliwość rozwoju. Wszak o to w EVSie chodzi, nie?

poniedziałek, 11 maja 2015

Ciemniejsza strona EVS

Piszę tu już od siedmiu miesięcy, może niezbyt często, ale w miarę regularnie. I zdaje się, że zawsze pozytywnie. Tym razem postanowiłam odsłonić kawałek ciemnej strony EVS-u. Chyba trochę ostatnio rośnie mój poziom frustracji, a nie zamierzam przekłamywać mojego pobytu tutaj. Dlatego też i na blogu postanowiłam trochę swoich żalów wylać.

Z EVS-em sprawa ma się tak, że nie do końca wiadomo, na co można trafić. W sensie organizacji goszczącej.  Chyba, że przyjmuje cię organizacja, którą znasz i wiesz, że jest dobra, lub którą ci polecono. Najczęściej jednak wyjeżdża się w ciemno.

Od początku nie mieliśmy wiele pracy, wystarczająco jednak, żeby można było powiedzieć, że jest tak w sam raz. Zajęcia w szkole, lekcje rumuńskiego, eventy dla dzieci w Bibliotece Narodowej, spotkania organizacyjne, a do tego wszystkiego trzeba było się zająć mieszkaniem. No i jakoś to pełzło. W drugim semestrze zajęć w szkole mamy mniej, za to problemów więcej, bo szkoła jest w remoncie i czasem się okazuje, że nie mamy sali.  Z eventami trochę zrobiło się zamieszanie organizacyjne, czasem są, czasem ich nie ma, czasem są przekładane na później, na ogół niewiele wiemy.

Nasi koordynatorzy to zajęci ludzie. Tak w tej branży jest. Projekty pisze się jeden za drugim, a potem trzeba je jakoś koordynować. To wszystko zabiera mnóstwo czasu. I w ostatecznym rozrachunku tego czasu brakuje dla nas - wolontariuszy zagranicznych. Trochę to niedobrze, bo my tu jednak przyjechaliśmy na dość limitowany czas, żeby popracować. A jakoś tej pracy ubywa z każdym dniem. Komunikacja też szwankuje. Często brakuje nam informacji, a pytania trafiają w próżnię.

Nie mówię, że nasza organizacja jest totalnie beznadziejna. W gruncie rzeczy bardzo lubię z tymi ludźmi pracować. Ale no właśnie, jakoś tej pracy nie widać ostatnio… Chcę spędzić te ostatnie dwa miesiące mojego projektu jak najbardziej produktywnie. Jak do tej pory wszystko, co robiliśmy, czy w ramach organizacji, czy we własnym zakresie przyniosło mi dobre owoce. Nauczyłam się więcej niż mogłam sobie wymarzyć. Nie chciałabym przerywać tej dobrej passy, a tymczasem stanęłam w miejscu.

Ktoś by mógł powiedzieć „Durna, nie masz co robić, tyle masz czasu wolnego, to go wykorzystaj! Możesz robić cokolwiek chcesz!” To właśnie robię. Dlatego podróż w kwietniu, dlatego zaczęłam trenować żonglerkę, dlatego tak pracuję nad blogiem i dlatego zaangażowałam się w kampanię uliczną w ramach ONG Fest (targi organizacji pozarządowych). Mimo to, nadal czuję, że robię niewiele.

Ci co mnie znają, wiedzą- ja w bezruchu trwać nie mogę. Musi się dziać. Jak się nie dzieje, to podupadam na duchu. Ale też bywa, że potrzebuję kogoś, kto mi pomoże ruszyć. Nie zawsze jestem w stanie sama wymyślić co mogę robić. Potrzebuję jakiegoś przewodnictwa, pomysłu. No, co poradzę. Z całej siły chcę tutaj jeszcze się rozwijać i pracować. I mam nadzieję, że jeszcze mi się uda.
Uświadomiłam sobie to wszystko w ten weekend, między ONG Fest i Comic Conem. Średnio dziennie wypadało mi 5 godzin snu, 19 godzin na nogach, z czego ponad 12 w ruchu, coś robiąc, przemieszczając się z miejsca na miejsce, ciągle zajęta, zabiegana… W takie dni jestem najszczęśliwsza. I zaraz po takim weekendzie trafiłam znów w dni, gdzie mam jedną lekcję dziennie z dzieciakami, gdzie nie wiem, czy i kiedy odbędzie się spotkanie dla dzieci w bibliotece, które mam koordynować… I dostałam ataku marazmu.

Po co Wam to wszystko piszę? Z dwóch powodów. Po pierwsze: żebyście nie myśleli, że idealizuję i przedstawiam EVS jako absolutnie idealny czas. Nie jest idealnie. Istnieje cały schemat psychicznych wzlotów i upadków w ramach takiego wyjazdu, czy jakiegokolwiek innego projektu. Ja mam obecnie trochę gorszą fazę. Na szczęście, jestem tego świadoma i zamierzam coś z tym zrobić. Mam nadzieję, że mi się uda. Po drugie: chcę Was ostrzec. Jeśli ktoś z Czytelników zdecydowałby się wyjechać na taki wolontariat, sprawdźcie wcześniej organizację. Sprawdźcie projekt. Dopytujcie. Upewnijcie się, że nie wyprowadzicie się z kraju na marne. Albo jedźcie do sprawdzonej, poleconej przez kogoś organizacji. Problemów przy projekcie nie da się uniknąć, ale da się je zminimalizować. Z tego, co słyszeliśmy od innych wolontariuszy, oni mają jeszcze gorzej. Pod różnymi względami. Są setki młodych ludzi, którzy na wolontariacie europejskim zmagają się z kłopotami organizacyjnymi lub logistycznymi. Są dziesiątki, które opuszczają projekt wcześniej. Jeśli przyjdzie Wam do głowy wyjechać na EVS – sprawdźcie gdzie i do czego jedziecie. I nastawcie się na pokonywanie przeszkód po drodze. Mimo wszystko warto. I mimo wszystko nadal twierdzę, że ten wyjazd był najlepszą decyzją podjętą w moim życiu.


czwartek, 7 maja 2015

Vama Veche, czyli rumuńskie Mielno w wersji bardziej hippie

Wiele osób pytało mnie, czy Rumunia też ma majówkę, taką jak my. A owszem, mimo, że u nich zazwyczaj wypada krócej, bo świętują tylko 1 maja- Święto Pracy. I co się robi w majówkę? JEDZIE SIĘ DO VAMA VECHE!

O Vama usłyszeliśmy już w październiku, zaraz po przyjeździe tutaj. Że na 1 maja wszyscy, ale to absolutnie wszyscy tam jadą i jest impreza roku. Trochę patrzyliśmy na to przez palce, ale im dłużej o tym słuchaliśmy, tym większą mieliśmy ochotę przekonać się na własne oczy. No i udało się, zebraliśmy się i ruszyliśmy nad morze. To, co zobaczyłam przerosło moje oczekiwania.

Dotarłam dość późno, bo w piątek pod wieczór, więc impreza trwała już w najlepsze. Wszędzie samochody, namioty na podwórkach i ludzie. Masy ludzi. Przy głównej uliczce kilka supermarketów, bary, restauracje i kebabownie (tutaj: Shaormarie). Na krawężnikach siedzą ludzie z bębenkami i gitarami i śpiewają, albo plotą sobie warkoczyki. Od razu dziko uśmiechnięta i pewna, że to będzie ciekawy weekend doszłam do plaży i zobaczyłam:
1. Jeszcze więcej ludzi
2. Namioty typu stragany
3. Kolejne bary, tym razem w stylu "plażowo-hawajskim"
4. MORZE CZARNE
5. Istne pole namiotowe, a za nim scenę.

Szybko dotarłam do pola namiotowego, zdzwoniłam się z ekipą, która już tam stacjonowała i okazało się, że mamy prawdziwą EVS Wioskę. Nie tylko my spośród wolontariuszy w Rumunii zdecydowaliśmy się przyjechać. No, a oprócz nas oczywiście były tam dziesiątki innych namiotów.




Impreza w gruncie rzeczy trwała już w najlepsze, nie było trudno wskoczyć w klimat. Na scenie była jedna impreza, w barze obok naszych namiotów druga, 200m dalej trzecia, a przy samym morzu ktoś zrobił ognisko. W środku nocy postanowiliśmy coś zjeść i trzeba było czekać dobre 40 minut w kolejce po kebab. A i tak ta kolejka była krótsza niż ta do damskiej toalety...
Bawiliśmy się niemal do świtu.

Sobota, względnie rano, czyli koło 11.00. Okazało się, że pada deszcz i spora część ludzi uciekła. Nadal jednak było dość tłoczno wszędzie. Większość Rumunów nie jest z cukru. Postanowiliśmy wykorzystać fakt bycia nad morzem i spędziliśmy część dnia po prostu siedząc na piasku i upajając się morzem. Ewentualnie śmiejąc się z tych dziesięciu największych wariatów, którzy z piskiem i wrzaskiem wbiegli do wody.
Potem spacer i odkrywanie, czym jest  naprawdę Vama Veche.

Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że to takie ni to Mielno, ni to Chałupy, ni to Woodstock. Wszystkiego po trochu. Wioseczka sprawiająca wrażenie martwej poza sezonem, ale ożywająca przynajmniej na te trzy dni długiego weekendu majowego. Ceny wygórowane wówczas pod sufit i 80% rocznego dochodu jest z 1 maja. Ludzie śpią gdzie się da, albo nie śpią w ogóle, wszyscy imprezują razem, kilogramy śmieci na piasku, dziewczyny plotą kolorowe warkoczyki, ktoś gra na gitarze, albo bardziej egzotycznych instrumentach, ludzie podchodzą i proszą się o 1 Leu na wódkę, bo im brakuje...

Generalnie Vama Veche to jest wioska tuż obok granicy z Bułgarią. Zasadniczo niewiele się tam dzieje, ale jakiś czas temu właśnie na 1 maja zaczęły przyjeżdżać tłumy. Nie do końca wiadomo, dlaczego akurat to miejsce sobie upodobano, ale fakt pozostaje faktem- otwarcie sezonu nad Morzem Czarnym w Rumunii odbywa się właśnie tam. Zaczęło się jako inicjatywa oddolna, po prostu ludzi tam ciągnęło, ale gdzie ludzie, tam i biznesy. Otwierało się coraz więcej barów, sklepów, fama po kraju się rozeszła i teraz chyba rzeczywiście prawie cała Rumunia zasuwa na majówkę na plażę, nawet jeśli pogoda paskudna.

Siedzą i śpiewają stare rumuńskie rockowe hity

Główna uliczka od szosy do plaży.



Później dopiero wokół tego wszystkiego wyrosło coś, co uważam za prawdziwy fenomen. Lokalne władze zdaje się zwietrzyły okazję do zrobienia czegoś naprawdę ciekawego w regionie i tak powstał... uwaga... Festiwal Sztuki i Rybołówstwa. Tak, to jest prawdziwa rzecz. Jest wielka scena, jest mniejsza scena, koncerty, projekcje filmów, kabarety i inne bajery. Wszystko dodatkowo finansowane z rządowego programu. Większość ludzi nadal przyjeżdża tam zwyczajnie na majówkę i wielką imprezę i żeby pić bezkarnie piwo na śniadanie. Ale nie zmienia to faktu, że z dobrodziejstwa kreatywności władz lokalnych korzystają wszyscy. Z socjologicznego punktu widzenia jestem tym zgoła zachwycona.


Jak już mówiłam, pogodą mało kto się przejmował

A spać się dało nawet i bez namiotu.


Sobota wieczór nastała a dla nas oznaczało to otwarcie kolejnej imprezowej nocy. Poszliśmy na koncert Alternosfery- rumuńskiego zespołu rockowego, który mógłby wystąpić równie dobrze na Juwenaliach w Krakowie i ludziom by się na bank podobało. Taki klimat. A potem to już rzeczywista impreza z tańczeniem na plaży, ogniskiem niedaleko i ponownie z czekaniem Bóg wie ile w kolejce po frytki tym razem.

Stuf- Tu najlepsza impreza się działa.

Prawdopodobnie najwyższa wieża z pustych puszek jaką w życiu widziałam
ustawiona przez przypadkowych ludzi, którzy zwyczajnie imprezowali tuż obok nas.


 W niedzielę raz jeszcze spacer po plaży i desperackie próby po pierwsze wysypania piasku z namiotu, a po drugie złożenia namiotu. Utrudnione to było o tyle, że wiatr wiał niemiłosierny i równie dobrze moglibyśmy z tym namiotem próbować poszybować nad plażą. Zapewne by się udało.

No i przyszło nam pożegnać Vama Veche i jego imprezową-pijacką-szaloną-hippie-rockową atmosferę. Wracaliśmy autostopem. Jeden z pasażerów w pierwszym samochodzie, który nas wziął spytał: "A w Polsce macie coś takiego?" Odpowiedziałam: "Wiecie... są popularne miejsca, są festiwale, ale czegoś takiego jak tu, że ludzie z całego kraju zjeżdżają na jeden dzień na jedną plażę, to nie mamy...". Odniosłam wrażenie, że poczuli się dumni...
Przetrwałam!!!

Podobno są ludzie mówiący, że "Vama Veche to już nie to, co kiedyś...". Oczywiście, tacy zawsze się znajdą. Ale zdaje się, że i oni dalej tam jeżdżą. W jakiś sposób to stało się naprawdę ogólnonarodowym fenomenem, i nawet jak nikt tam nie był, to wszyscy wiedzą. Niby to się sprowadza tylko do wielkiej imprezy i generalnego picia, ale ja tam uważam, że ma  swój klimat i swój urok. I cieszę się, że miałam okazję zobaczyć to na własne oczy.