Po raz kolejny porzuciłam
pisanie na jakiś czas. Byliśmy na szkoleniu w górach i działo się tam tak wiele
rzeczy, że trudno było znaleźć choć chwilę, by siąść w spokoju i naskrobać coś
na bloga.
Szkolenie (On-arrival
Training) jest obowiązkowym elementem każdego EVS. Na tydzień zjeżdżają się w
jedno miejsce wszyscy wolontariusze, którzy właśnie rozpoczęli projekt w danym
kraju. Było nas tam około 70 osób. Od Portugalii po Nową Kaledonię, od Łotwy po
Tunezję- młodzi szaleńcy, którzy postanowili przenieść swoje życie do Rumunii
na jakiś czas. Chyba nigdy jeszcze nie byłam w
miejscu tak zróżnicowanym kulturowo. I muszę przyznać, że to było
niesamowite doświadczenie.
Przez pięć dni pracowaliśmy w
18-osobowych grupach poznając się nawzajem i dowiadując się wielu nowych rzeczy
na temat EVS. Okazało się, że większość w nas przyjechała na projekt bez
szczególnej wiedzy o tym, co ma robić. No i dowiedzieliśmy się, że nie jesteśmy
jedynymi, którzy mają drobne problemy organizacyjne z naszymi gospodarzami w
Bukareszcie. Tak samo problematyczne okazały się być organizacje goszczące w
Arad, w Craiovej i we wszystkich innych miastach. To trochę podniosło mnie na
duchu- zawsze lepiej czuć, że nie jest się samemu w trudnej sytuacji. Z drugiej
strony trochę smutno dowiedzieć się nagle, że w tak wielu miejscach
wolontariusze stykają się z przeszkodami i problemami. Co nie przeszkodziło nam
jednak doskonale się bawić przez cały tydzień.
Sesje treningowe były
połączeniem zabawy i nauki. Miałam szczęście trafić na rewelacyjne trenerki-
Lucianę i Nico. Stworzyły świetną atmosferę w grupie, cierpliwie odpowiadały na
nawet najgłupsze nasze pytania, używały kreatywnych metod, które pomogły nam
zapamiętać nowe informacje i nauczyły nas wielu zabaw i energizerów, które
chętnie wykorzystam w pracy w Bukareszcie. Mieliśmy okazję poznać inne
projekty, musieliśmy wykazywać się inicjatywą i kreatywnością. Szkoła
Wolontariatu Europejskiego, ot co. I myślę, że to naprawdę może nam pomóc w
pracy nad naszym projektem.
Ale nie samym szkoleniem żyje
człowiek. Mieliśmy okazję połazić po górach, wieczorami siadywaliśmy w tym
szalonym międzynarodowym towarzystwie usiłując porozumieć się we wszystkich
możliwych językach i odkrywając zarówno podobieństwa, jak i różnice między
naszymi kulturami. Oczywiście wszystko z butelką rumuńskiego piwa w dłoni.
Największą atrakcją okazały
się jednak NIEDŹWIEDZIE. Tak, prawdziwe, dzikie niedźwiedzie. Hotel znajdował się na
skraju miasta, niemal w lesie. Nocami
przychodził wielki czarny misio, żeby przegrzebać śmieci i znaleźć sobie coś
pysznego na kolację. Równie podekscytowani co przestraszeni stawaliśmy kilka
metrów od śmietnika obserwując jak pałaszuje i wymieniając szeptem gorączkowe
uwagi. Z bólem jednak stwierdzam, że
żadne z nas nie ma dobrego zdjęcia lub filmu. Żeby takie się udało, misiek
musiałby być polarny- na tle ciemnego lasu trudno złapać w kadr czarnego
niedźwiedzia… Musicie mi uwierzyć na słowo- niedźwiedzie były!
Nie mogło zabraknąć wieczoru
międzykulturowego- każdy miał okazję zaprezentować swój kraj na inny sposób-
tańcem, piosenką, grą, prezentacją… kreatywność sięgnęła sufitu, zabawa w
poznawanie kultur trwała do późnego wieczoru. Odkryłam, że nawet jeśli ci się
wydaje, ze znasz jakiś kraj, zawsze możesz dowiedzieć się czegoś nowego. Zawsze
możesz się przekonać, że jest coś, z czego mieszkańcy są dumni i chcą to
pokazać. Dodatkowo ciekawie było obserwować różnice między ludźmi w codziennych
drobiazgach. Jak chociażby śniadanie. Na śniadanie mieliśmy szwedzki stół, czyli
każdy mógł brać, na co miał ochotę. I widać było różnice w śniadaniu zależnie
od kraju pochodzenia danej osoby. To niby nic, drobiazg, a jednak łatwo sobie w
ten sposób uświadomić jak daleko sięgają różnice w kulturze.
Na Rumunię natomiast
przewidziano oddzielny wieczór. Kuchnia rumuńska zagościła na talerzach w
ramach kolacji (na szczegóły jeszcze przyjdzie czas i miejsce), rumuńska muzyka
popłynęła z głośników, a my wszyscy uparcie próbowaliśmy zapamiętać kroki
prostych tańców ludowych i je zatańczyć. Tańce tego typu polegają tu głównie na
skakaniu w kółku w określonej sekwencji kroków- czyli mniej więcej podobnie jak
u nas. Zabawa jednak była przednia. A gdy już wszyscy padali ze zmęczenia po
skakaniu, wylegliśmy przed hotel gdzie czekało na nas ogromne ognisko. I
impreza dalej trwała w najlepsze.
Podobno na tych szkoleniach
zawierają się najlepsze przyjaźnie. Mam nadzieję, że tak będzie, bo ludzie,
których tam poznaliśmy byli naprawdę wspaniali. Już planujemy trasę po całej
Rumunii, by ich odwiedzić i jednocześnie czekamy na nich w Bukareszcie.
Wykorzystaliśmy moment, że
byliśmy blisko Braşov i zostaliśmy tam na weekend. Nie spodziewałam się, że to
miasteczko jest aż tak piękne- wąskie uliczki, urocze budynki, ryneczek, na
którym dodatkowo odbywał się akurat festiwal lokalnych rozmaitości- od grzanego
wina, przez miód, po biżuterię i ubrania. Czysty folklor i to w pięknym
miejscu. Z pewnością jeszcze tam wrócę, tym razem zimą, gdy wszystko będzie
magicznie zasypane śniegiem. No i czekają na mnie zamki Transylwanii, z zamkiem
Draculi na czele.
Wracamy do Bukaresztu i mamy
jeszcze jeden wolny tydzień- dzieci w szkole mają wakacje. Ale nudzić się
raczej nie będziemy- jadą z nami dwie Gruzinki, które będą u nas nocować,
czekają nas lekcje rumuńskiego, praca w organizacji, a na weekend, kto wie,
może wybierzemy się do Arad, żeby odwiedzić tamtejszą ekipę…