wtorek, 25 listopada 2014

Am venit!

"Am venit" znaczy "przyjechałam". Wróciłam po szalonym tygodniu będącym idealnym koktajlem pracy z zabawą. Narysowaliśmy setki flipchartów opisujących sytuacje kulturalno- ekonomiczno- młodzieżowe. Zastanawialiśmy się, co zrobić, żeby wszystko, czego się nauczyliśmy nie poszło w las. Poprowadziliśmy dziesiątki energizerów i innych zabaw, które nas zintegrowały. Wypiliśmy hektolitry piwa i zjedliśmy tony pysznego (głównie rumuńskiego, ale nie tylko) jedzenia. Spędziliśmy wiele godzin na tańcu i śpiewaniu, nie mówiąc o tym, ile spędziliśmy na rozmowach. I naprawdę się zaprzyjaźniliśmy. Mam tylko nadzieję, że te kontakty nie zginą. Że kilometry nie będą miały dla nas znaczenia.





Te zdjęcia zrobiliśmy w czasie warsztatu "Photovoice". Naszym zadaniem było w ciągu trzech godzin zrobić zdjęcia i wymyślić do nich podpisy- jakiś przekaz związany z tematem. A temat- "United in Diversity", czyli Zjednoczeni w Różnorodności. Zadziwiło mnie, jak ludzie mówiący różnymi językami, pochodzący z różnych kultur i w dodatku mając tak ograniczony czas mogą wykazać się tak niesamowitą kreatywnością. Podobnie było na warsztacie filmowym- również w niedługim czasie czterem grupkom udało się stworzyć superprodukcje na ten sam temat. Cztery różne punkty widzenia, wszystkie zbudowane wspólnymi, międzynarodowymi siłami. Nigdy mnie takie rzeczy nie przestaną zachwycać...


Do domu wróciłam prosto na moją imprezę urodzinową- delikatnie opóźnioną, ale kto by się przejmował. W salonie zastałam balony na suficie i stado ludzi- nie tylko moich współlokatorów, ale też przyjaciół- innych wolontariuszy, którzy mieszkają w Craiovej i wpadli w odwiedziny. Po wstępnej posiadówie z ciastem i laurkami w siedmiu językach wyruszyliśmy na część właściwą imprezy, czyli bailando do białego rana (co o tej porze roku oznacza godzinę, gdy normalni ludzie piją kawę i wyprowadzają psy na spacer). I choć przykro mi było, że wymiana w Horezu się skończyła i musiałam pożegnać nowych przyjaciół, nie dało się nie pomyśleć "Home, sweet home"...

Wracam więc do codzienności- do przygotowywania lekcji, zajęć w szkole, lekcji rumuńskiego i konieczności gotowania sobie samemu w mieszkaniu. Jest zimno i naprawdę listopadowo, tylko czekam na śnieg. Nasze mieszkanie zrobiło się dość szalonym tworem, gdzie co chwilę ktoś nocuje, wpada w odwiedziny, przychodzi i je z nami kolację, a potem po niej zmywa, wpada na weekend... Podoba mi się to. Taki prawdziwie otwarty dom, z mnóstwem przyjaciół dookoła. I mam nadzieję, że tak pozostanie. Bo gdy się jest daleko od domu, przyjaciele są ważni.


poniedziałek, 17 listopada 2014

Nauka-zabawa-zabawa-nauka-zabawa-zabawa-zabawa-zabawa…



Jak wiecie, miałam szczęście dostać możliwość wyjazdu na tygodniową wymianę zagraniczną organizowaną przez stowarzyszenie, które gości nas w Bukareszcie. Na dziesięć dni zawitali do Horezu w Rumunii młodzi ludzie z czterech krajów- Rumunii, Włoch, Hiszpanii i Turcji. Ja tu niby robię za reprezentantkę Rumunii, ale w gruncie rzeczy jestem poniekąd atrakcją, z racji bycia jedyną Polką. Zwłaszcza, że zostałam wkręcona w aspekty organizacyjne- drobiazgi typu przykleić plakat do ściany, wrzucać zdjęcia na facebookową grupę, dbać o szczegóły logistyczne. Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą doskonale, że lubię takie wyzwania, a tym razem dodatkowo mam okazję obserwować wymianę młodzieżową „od kuchni”. Jedyna w swoim rodzaju szansa, z której nie mogłam nie skorzystać.


Około trzydzieści osób, wszyscy zwariowani i chętni do zabawy, ale też nauki. Tematem wymiany jest „E.U. and me”. Założenie jest takie, by zbudować sieć kontaktów z różnych krajów, poznać nowych ludzi, ich kulturę, ale także opinię o Unii Europejskiej, o społeczeństwie Europy, zderzyć poziom świadomości młodych z różnych krajów. A wszystko okraszone elementami edukacji pozaformalnej, zabawy, kreatywności, że nie wspomnę o codziennych imprezach J W ciągu dnia- warsztaty, dyskusje, tworzenie prezentacji i plakatów. A po godzinach: wieczory kulturalne- każdy z krajów przygotowuje coś na temat swojej ojczyzny. Muzyka, tańce, alkohol, jedzenie… wyjątkowa okazja, żeby dotknąć trochę innej kultury.


Nie przypuszczałam, że przyjechawszy do Rumunii będę miała możliwość spróbować  tureckich słodyczy, wypić hiszpańskie wino i zatańczyć włoskie tradycyjne tańce. Mieszanka kulturowa jest niewiarygodna, stykają się różne kultury, religie, punkty widzenia na różne sprawy. Do piątej nad ranem siedzimy ze szklanką piwa w dłoni rozprawiając o muzyce, religii, pracy w organizacjach pozarządowych, opowiadając śmieszne historyjki i poważne historie, grając w karty i fałszując do mikrofonu przy akompaniamencie piosenek z youtube’a. A w ciągu dnia staramy się wspólnie rozgryźć Unię Europejską i przy okazji dobrze się bawić.




Siedzę tu dopiero trzeci dzień, a mam poczucie, że minęło dużo więcej czasu. Jeszcze sporo przed nami- jutro wybieramy się na zwiedzanie Sibiu, potem kolejne warsztaty, kolejne imprezy, kolejne dyskusje.




Mam nadzieję, że nie jest to ostatni tego typu projekt, w którym biorę udział. Zaczyna mi się to naprawdę podobać. Mam poczucie, że naprawdę robię coś dla innych, ale też dla siebie. I że faktycznie zaczynam robić to, po co naprawdę przyjechałam do Rumunii- szukam pomysłu na swoje życie.






poniedziałek, 10 listopada 2014

Dni spokojne, acz pracowite

Ostatnio niewiele się dzieje. Wskakujemy w rutynę. Pracowaliśmy ostatnio dużo nad przygotowaniem zajęć dla dzieci, ale też nad rumuńskim- im szybciej się nauczymy, tym lepiej. A to wcale nie jest łatwe. Mam poczucie, że powinnam umieć teraz, już NATYCHMIAST, najlepiej wszystko, co tylko mogłoby mi się przydać w pracy z dziećmi. I nie tylko- każda codzienna sytuacja typu obiad na mieście, wyjście do sklepu, cokolwiek... Byłoby o wiele łatwiej, gdybym już teraz władała rumuńskim. Nie jestem przyzwyczajona do tego, że nie mogę się swobodnie porozumieć. To jedno z największych wyzwań, które tu na mnie spadły.

Weekend był szaleńczo produktywny. Ekipa rozjechała się w różne strony, ja zostałam, bo rozłożyło mnie przeziębienie. Towarzystwa dotrzymała mi Laura. Spędziłyśmy weekend spokojnie i kreatywnie- ucząc się, ozdabiając nasz pokój, szukając, co ciekawego można robić w Bukareszcie. Te kilka dni coś mi uświadomiło. Odkąd tu przyjechałam nie zastopowałam ani na chwilę- praca, szkoła, rumuński, imprezy, wyjazd w góry, dużo na raz, co chwilę coś się działo. Potrzebowałam kilku dni prawdziwego spokoju. Nie lubię nic nie robić, zawsze wolę, kiedy dużo się dzieje, ale raz na jakiś czas organizm upomina się o swoje. Dobrze mi ten weekend zrobił. Naładowałam akumulatory do pracy. Zajęłam się rzeczami, które chciałam zrobić dużo wcześniej i jakoś ciągle nie było kiedy.

Dostałam chyba jedyną w swoim rodzaju szansę. Nasze stowarzyszenie organizuje międzynarodową wymianę młodzieży w Horezu. Okazało się, że zabrakło im jednej osoby i dostałam propozycję, by pojechać. I to nie jako uczestnik, a bardziej jako pomoc organizacyjna. Czyli będę miała okazję zobaczyć, jak taka wymiana wygląda bardziej od kuchni. To wprawdzie oznacza, że nie spędzę urodzin w moim szalonym międzynarodowym towarzystwie, ale to nic- celebrację (i to podwójną, bo i Alvaro, jeden z moich współwolontariuszy, świętuje mniej więcej w tym samym czasie) zaplanowaliśmy po prostu na tydzień później. A ja będę miała kolejną okazję, by zmierzyć się z czymś nowym, poznać nowych ludzi, nowe miejsce, nauczyć się czegoś.

Rośnie lista planów na te osiem miesięcy, które nam tu pozostały. I zastanawiam się, ile z nich uda się nam zrealizować. Wciąż powtarzamy "Mamy czas na wszystko", ale chyba gdzieś w głębi duszy zdajemy sobie sprawę z tego, że ten czas ucieknie szybciej, niż się nam wydaje. Pozostaje tylko jedno- zrobić wszystko, by tego czasu nie zmarnować :)

poniedziałek, 3 listopada 2014

Beers&Bears

Po raz kolejny porzuciłam pisanie na jakiś czas. Byliśmy na szkoleniu w górach i działo się tam tak wiele rzeczy, że trudno było znaleźć choć chwilę, by siąść w spokoju i naskrobać coś na bloga.

Szkolenie (On-arrival Training) jest obowiązkowym elementem każdego EVS. Na tydzień zjeżdżają się w jedno miejsce wszyscy wolontariusze, którzy właśnie rozpoczęli projekt w danym kraju. Było nas tam około 70 osób. Od Portugalii po Nową Kaledonię, od Łotwy po Tunezję- młodzi szaleńcy, którzy postanowili przenieść swoje życie do Rumunii na jakiś czas. Chyba nigdy jeszcze nie byłam w  miejscu tak zróżnicowanym kulturowo. I muszę przyznać, że to było niesamowite doświadczenie.
Przez pięć dni pracowaliśmy w 18-osobowych grupach poznając się nawzajem i dowiadując się wielu nowych rzeczy na temat EVS. Okazało się, że większość w nas przyjechała na projekt bez szczególnej wiedzy o tym, co ma robić. No i dowiedzieliśmy się, że nie jesteśmy jedynymi, którzy mają drobne problemy organizacyjne z naszymi gospodarzami w Bukareszcie. Tak samo problematyczne okazały się być organizacje goszczące w Arad, w Craiovej i we wszystkich innych miastach. To trochę podniosło mnie na duchu- zawsze lepiej czuć, że nie jest się samemu w trudnej sytuacji. Z drugiej strony trochę smutno dowiedzieć się nagle, że w tak wielu miejscach wolontariusze stykają się z przeszkodami i problemami. Co nie przeszkodziło nam jednak doskonale się bawić przez cały tydzień.
Sesje treningowe były połączeniem zabawy i nauki. Miałam szczęście trafić na rewelacyjne trenerki- Lucianę i Nico. Stworzyły świetną atmosferę w grupie, cierpliwie odpowiadały na nawet najgłupsze nasze pytania, używały kreatywnych metod, które pomogły nam zapamiętać nowe informacje i nauczyły nas wielu zabaw i energizerów, które chętnie wykorzystam w pracy w Bukareszcie. Mieliśmy okazję poznać inne projekty, musieliśmy wykazywać się inicjatywą i kreatywnością. Szkoła Wolontariatu Europejskiego, ot co. I myślę, że to naprawdę może nam pomóc w pracy nad naszym projektem.

Ale nie samym szkoleniem żyje człowiek. Mieliśmy okazję połazić po górach, wieczorami siadywaliśmy w tym szalonym międzynarodowym towarzystwie usiłując porozumieć się we wszystkich możliwych językach i odkrywając zarówno podobieństwa, jak i różnice między naszymi kulturami. Oczywiście wszystko z butelką rumuńskiego piwa w dłoni.
Największą atrakcją okazały się jednak NIEDŹWIEDZIE. Tak, prawdziwe, dzikie niedźwiedzie. Hotel znajdował się na skraju miasta, niemal  w lesie. Nocami przychodził wielki czarny misio, żeby przegrzebać śmieci i znaleźć sobie coś pysznego na kolację. Równie podekscytowani co przestraszeni stawaliśmy kilka metrów od śmietnika obserwując jak pałaszuje i wymieniając szeptem gorączkowe uwagi. Z  bólem jednak stwierdzam, że żadne z nas nie ma dobrego zdjęcia lub filmu. Żeby takie się udało, misiek musiałby być polarny- na tle ciemnego lasu trudno złapać w kadr czarnego niedźwiedzia… Musicie mi uwierzyć na słowo- niedźwiedzie były!

Nie mogło zabraknąć wieczoru międzykulturowego- każdy miał okazję zaprezentować swój kraj na inny sposób- tańcem, piosenką, grą, prezentacją… kreatywność sięgnęła sufitu, zabawa w poznawanie kultur trwała do późnego wieczoru. Odkryłam, że nawet jeśli ci się wydaje, ze znasz jakiś kraj, zawsze możesz dowiedzieć się czegoś nowego. Zawsze możesz się przekonać, że jest coś, z czego mieszkańcy są dumni i chcą to pokazać. Dodatkowo ciekawie było obserwować różnice między ludźmi w codziennych drobiazgach. Jak chociażby śniadanie. Na śniadanie mieliśmy szwedzki stół, czyli każdy mógł brać, na co miał ochotę. I widać było różnice w śniadaniu zależnie od kraju pochodzenia danej osoby. To niby nic, drobiazg, a jednak łatwo sobie w ten sposób uświadomić jak daleko sięgają różnice w kulturze.

Na Rumunię natomiast przewidziano oddzielny wieczór. Kuchnia rumuńska zagościła na talerzach w ramach kolacji (na szczegóły jeszcze przyjdzie czas i miejsce), rumuńska muzyka popłynęła z głośników, a my wszyscy uparcie próbowaliśmy zapamiętać kroki prostych tańców ludowych i je zatańczyć. Tańce tego typu polegają tu głównie na skakaniu w kółku w określonej sekwencji kroków- czyli mniej więcej podobnie jak u nas. Zabawa jednak była przednia. A gdy już wszyscy padali ze zmęczenia po skakaniu, wylegliśmy przed hotel gdzie czekało na nas ogromne ognisko. I impreza dalej trwała w najlepsze.
Podobno na tych szkoleniach zawierają się najlepsze przyjaźnie. Mam nadzieję, że tak będzie, bo ludzie, których tam poznaliśmy byli naprawdę wspaniali. Już planujemy trasę po całej Rumunii, by ich odwiedzić i jednocześnie czekamy na nich w Bukareszcie.
Wykorzystaliśmy moment, że byliśmy blisko Braşov i zostaliśmy tam na weekend. Nie spodziewałam się, że to miasteczko jest aż tak piękne- wąskie uliczki, urocze budynki, ryneczek, na którym dodatkowo odbywał się akurat festiwal lokalnych rozmaitości- od grzanego wina, przez miód, po biżuterię i ubrania. Czysty folklor i to w pięknym miejscu. Z pewnością jeszcze tam wrócę, tym razem zimą, gdy wszystko będzie magicznie zasypane śniegiem. No i czekają na mnie zamki Transylwanii, z zamkiem Draculi na czele.


Wracamy do Bukaresztu i mamy jeszcze jeden wolny tydzień- dzieci w szkole mają wakacje. Ale nudzić się raczej nie będziemy- jadą z nami dwie Gruzinki, które będą u nas nocować, czekają nas lekcje rumuńskiego, praca w organizacji, a na weekend, kto wie, może wybierzemy się do Arad, żeby odwiedzić tamtejszą ekipę…