wtorek, 24 lutego 2015

Dragobete i Martisor

Dziś 24 lutego, czyli rumuńskie Walentynki- Dragobete. Z radością odkryłam, że Rumunia obfituje w tradycje i legendy związane z przełomem zimy i wiosny. Co najważniejsze- tradycje te są nadal żywe i obecne wśród ludzi tu mieszkających. Kolory królujące obecnie WSZĘDZIE to biały i czerwony. Z kilku powodów.



Przede wszystkim- Dragobete. 24 lutego, Dzień Zakochanych. Legenda mówi, że Dragobete był młodzieńcem zacnym i przystojnym. Znalazł sobie cudowną małżonkę, której jednak nie polubiła jego matka (Ah, te teściowe...). Dała więc dziewczynie czarną wełnę i nakazała prać ją w rzece, aż wybieleje- bez tego może nie wracać do domu. Cwany plan na pozbycie się synowej! Było to wszak niemożliwe, ale wkroczyła MAGIA! Dziewczyna zdesperowana siedziała nad tą rzeką i ręce sobie po łokcie zdzierała usiłując wyprać tę przeklętą czarną wełnę. Aż przyszła do niej Pani Wiosna i podarowała jej czerwoną różę. Z pomocą tej róży udało się wybielić motek. Dziewczyna w podskokach wróciła do domu, teściowa oczywiście zażądała wyjaśnień. Z początku nie mogła uwierzyć w historię z Panią Wiosną, ale w końcu poddała się...

Tu zasadniczo dość płynnie przechodzimy do 28 lutego, czyli Baba Dochia. Baba Dochia to właśnie matka Dragobete. Legendy są ze sobą połączone i nie sposób opowiedzieć jedną bez drugiej. Gdy więc Teściowa/ Baba Dochia usłyszała, że nadeszła wiosna (w postaci Pani Wiosny z różą), postanowiła wyprowadzić swoje owce w góry. Ubrała na siebie 12 płaszczy (no, bo 12 miesięcy w roku, toż to oczywiste ;)) i poszła ze swymi owcami. Po drodze zrobiło jej się ciepło, więc zrzucała kożuchy jeden po drugim. Gdy doszła na górę, powiało mrozem i zamarzła. Zdaje się, że gdzieś w górach Rumunii są takie wielkie kamulce i mówi się, że to właśnie zamarznięta Baba Dochia i jej trzoda.


Pierwszy Dzień Wiosny świętuje się tutaj pierwszego marca. Legenda stoi za tym bardzo prosta. Z początkiem wiosny Słońce postanowiło zejść na ziemię i trochę się zabawić. Wypatrzył je Potwór- Aegor, który postanowił je porwać. Na szczęście pojawił się również Bohater. W walce z Potworem zranił go i czerwona krew spadła na biały śnieg. Stąd tradycyjne barwy Pierwszego Dnia Wiosny.



Co się robi na 1 marca? Włóczkowe lub wełniane laleczki, białe i czerwone, oczywiście. Oraz bransoletki zwane Martisorami (czyt. Marciszor :)). Bransoletka też koniecznie musi być czerwono-biała! Zaplata się ją najzwyczajniej w świecie, chyba, że ktoś umie robić cuda włóczkowo-mulinowe to też mile widziane :)

Co się z taką Martisorą robi? Generalnie się ją komuś daje w prezencie, ale i tutaj tradycje są dużo bardziej rozbudowane. Otóż chłopak powinien wybrance taką bransoletkę podarować i własnoręcznie zawiązać na nadgarstku. Na trzy supełki - każdy supełek to jedno życzenie dziewczyny. 8 marca (Dzień Kobiet, ale i Dzień Matki), bransoletkę chłopak musi zerwać używając do tego małego palca - o dziwo, tradycja nie mówi której ręki. Para razem powinna powiesić Martisor na gałęzi owocowego drzewa, by ich miłość kwitła i dojrzewała, jak to drzewo właśnie.
Ale to nie koniec! Między 1 a 10 marca należy wybrać dzień, zgodnie ze swoją datą urodzin (liczy się tylko dzień, nie miesiąc, ani nie rok! W przypadku dat dwucyfrowych dodajemy cyfry do siebie, np. jeśli ktoś urodził się 11 dnia miesiąca, będzie to 2, jeśli ktoś urodził się 18, będzie do 9 i tak dalej...). W dniu, który nam przypada obserwujemy bacznie pogodę - jaka będzie pogoda tego dnia, taki będzie nastrój Twojej duszy przez cały rok. 

OD RAZU MÓWIĘ! Te bransoletki zrobiłyśmy z dziećmi w ramach warsztatów w bibliotece ;)

Nasza Specjalistka ds. Języka Rumuńskiego, Anca, uznała, że Dragobete to taki "odgrzewany kotlet"- przez setki lat nikt się tym nie zajmował, ale gdy Walentynki zrobiły się modne, nagle cały kraj postanowił wrócić do dawnej tradycji, żeby mieć coś "swojego". Może i tak jest, nie mnie to oceniać. Z pewnością da się na tym zrobić biznes. Już od kilku dni w przejściach podziemnych, przy stacjach metra i gdzie tylko się da stoją zatrważające ilości stoisk z wisiorkami, bransoletkami i masą innych ozdób- ot, typowo odpustowa masa absolutnie wszystkiego, byle by było choć delikatnie związane z tematem święta...





Ja tam jednak dalej myślę, że jest w tym coś uroczego. Nigdy nie zetknęłam się z takim ogromem różnych tradycji związanych z jednym dniem, czy, powiedzmy, jednym okresem czasu. Cóż zrobić, lubię folklor. A poznawanie folkloru jest jeszcze lepsze! A zatem Szczęśliwego Dragobete, a awansem na 1 marca- Szczęśliwego Martisor! :)


środa, 18 lutego 2015

Budujemy drużynę! + Półmetek

Ostatni weekend spędziliśmy jedenastoosobową grupką w Sinai- to takie tutejsze Zakopane, kurort zimowy, jeden z najpopularniejszych w kraju. Nasza szóstka, oraz kilka innych osób zaangażowanych w projekt zebrała się na trzy dni razem w domku w górach, żeby się zintegrować. I nie chodzi o trzy dni siedzenia i imprezowania. Spędziliśmy czas na warsztatach mających na celu zrobienie z nas EKIPY jeszcze bardziej niż do tej pory.



Mogłoby się wydawać, że skoro mieszkamy ze sobą i pracujemy już od kilku miesięcy, skoro spędzamy ze sobą czas niemal 24/7, nie jest nam coś takiego potrzebne. Ale okazało się, że spojrzenie z innej perspektywy na pewne rzeczy bardzo pomaga i naprawdę można w ten sposób jeszcze bardziej zacieśnić więzi. Rozmowy w czasie warsztatów dały nam możliwość poznania się od nieco innej strony, odkrycia czegoś o sobie. Zabawy natomiast stanowiły świetny element rozrywkowy, same warsztaty wszak byłyby być może  nudne.




Przyszło nam zmierzyć się z kilkoma zadaniami. Musieliśmy pracować zespołowo, by osiągnąć rezultaty. Na przykład przeprowadzić jedno z nas przez labirynt. Albo wypracować jak najlepszą strategię przetrwania na pustyni. Mogłoby się wydawać, że to w jakiś sposób głupiutkie, a tymczasem praca zespołowa, choćby w formie zabawy, bywa czasem trudniejsza, niż się wydaje i warto się jej uczyć. 




Pomijając warsztaty czas spędzaliśmy też oczywiście na integracji w bardziej powszechnym tego słowa znaczeniu. Nie mogło się obyć bez wyjścia na śnieg- w niektórych przypadkach na narty, w innych- sanki, czy śnieżną bitwę. Pogoda na szczęście dopisała i po raz pierwszy i jedyny w tym sezonie, dane mi było zasmakować rumuńskiego zimowego szaleństwa! Wieczorami też się nie nudziliśmy, postanowiliśmy zrobić międzynarodową, polsko-hiszpańską kolację. Bałagan w kuchni panował nie do opisania, ale wszyscy wszystko zjedli i nawet im smakowało :) Po kolacji zaś- niekończące się gry, rozmowy i wygłupy. No, bo kto by spał w taki weekend...






Myślę, że bardzo dużo nam to dało. Również energii do pracy po powrocie. Zwłaszcza, że jesteśmy dokładnie na półmetku pobytu tutaj. Mógłby to być czas na refleksję, rozmyślanie, co zrobiliśmy, czego nie, co można by poprawić, zmienić, jak wykorzystać najlepiej tę drugą połowę czasu tutaj. Ale chyba nikt o tym szczególnie nie myśli. Po prostu prujemy do przodu z nadzieją, że cokolwiek jeszcze się wydarzy, będzie dobrze. I, że, tak jak postanowiliśmy z Nowym Rokiem- będziemy motylami.



środa, 4 lutego 2015

Rumuńska kuchnia- część pierwsza: sarmale

Korzystając z tygodnia wolnego postanowiliśmy nie tylko zasmakować rumuńskiej kultury, ale też nauczyć się, jak gotować. Dlatego też zaprosiliśmy Ancę. Anca normalnie uczy nas rumuńskiego, ale tym razem namówiliśmy ją, żeby nauczyła nas tworzyć SARMALE. Zasadniczo, sarmale to nic innego jak zminiaturyzowane gołąbki, z tym, że bardziej z mięsem, a mniej z ryżem. Smakują więc całkiem, jak dom :)


Nie będę samolubna, podzielę się świeżo zdobytą wiedzą! ;) No to do dzieła! 
Prawdę mówiąc nie jestem pewna proporcji, trochę robiliśmy na czuja... Liczę też na Waszą intuicję.

Do zrobienia sarmale potrzeba:
  • mięso mielone- około 1kg
  • ryż- około dwie garści
  • cebula- około spore trzy
  • sos/ przecier pomidorowy- słoik.
  • kapusta- stado liści, najlepiej taka trochę ukiszona
  • sól, pieprz, liść laurowy, słodka papryka, koperek

Krok po kroku, co się robi:


 Cebulę pokroić...
I zeszklić.

Ryż (surowy) wrzucamy do miseczki i dolewamy odrobinę wody oraz przecier pomidorowy, tak, żeby trochę ten ryż pływał. Wymieszawszy, wrzucamy na patelnię do cebuli i mieszamy.
Po chwili gasimy ogień pod patelnią i doprawiamy solą, pieprzem i papryką.
Dorzucamy mięso i mieszamy- uwaga! Nie zaczynamy znowu smażyć!.
Przerzucamy do miski, dorzucamy koper.
Mieszamy łapkami.

I teraz część najbardziej zakręcona i najbardziej okraszona fotografiami, czyli zawijanie.
Jako, że są to gołąbki miniaturowe, idzie poniekąd łatwiej i szybciej niż z naszymi.

Bierzemy liść i rozpłaszczamy na dłoni.

Bierzemy pół garstki mieszanki z miski i układamy na dolnej części dłoni.

 Zaczynamy zawijać od lewej strony nakładając liść trochę na mięsko.

 Kontynuujemy zawijanie w kierunku górnej części dłoni.

Kończymy zawijanie mając w ręku bulwkę z kapusty z mięsem w środku.
Upychamy wystający górą kawałek kapusty w dół, tak, żeby zniknął gdzieś w mięsie. 

Na koniec otrzymujemy talerz pełen pyszności.


Można ewentualnie dojeść pyszność kapusty!


No to teraz bierzemy duży gar, wykładamy kapustą, której nie użyliśmy do owijania sarmale, albo nie zjedliśmy, dorzucamy na to trochę koperku i zalewamy przecierem pomidorowym też.

Na to układamy jeden obok drugiego sarmale. 
Spiralnie.
I dość ciasno, żeby się nie rozjechały.
Gdzieś pomiędzy jedną warstwę a drugą warto wrzucić kilka listków laurowych.

 Nakrywamy kapustą, która jeszcze została, zasypujemy koperkiem, zalewamy przecierem.


Zalewamy wodą, tak dokładnie do poziomu górnej kapusty. Gotujemy na dużym ogniu, póki się nie zagotuje, a potem zmniejszamy ogień na maksa. Uwaga! Sos może uciekać z garnka, chyba, że garnek jest wystarczająco duży :)

To jest część, która wymaga najwięcej cierpliwości. Po zagotowaniu wody sarmale muszą się kotłować tak ze dwie godziny. Albo i ciut dłużej. A jak się skończą kotłować, warto wstawić je na chwilę jeszcze do piekarnika.

Ostateczny efekt prezentuje się mniej więcej tak:


A potem to już nic, tylko jeść!


Pyszne. Polecam i zrobić i zjeść! :) 

SMACZNEGO!!!!!!!