wtorek, 22 marca 2016

Barankowy śnieg 2016 w górach

Sobota była dniem pod znakiem odkrywania nowych miejsc w Rumunii. Na całą wiosnę mam taki plan. Wszak tylu rzeczy jeszcze tutaj nie widziałam! W jakiś pokręcony sposób odkąd przeprowadziłam się do Bukaresztu miałam okazję odwiedzić Bułgarię, Serbię, Macedonię, Włochy i Szwajcarię, a tymczasem lista miejsc do zobaczenia w Rumunii jakoś nie maleje. Trzeba to nadrobić i mam nadzieję, że stosunkowo często będę teraz skrobać tu coś o cudach tego kraju.

A zatem, w sobotę pojechaliśmy pociągiem do Busteni. Początkowo miałam być tylko ja i Andrei, ale zadzwonili do nas znajomi- Cosmin i Ugne, okazało się, że wybierają się do Brasov, w tym samym kierunku i może byśmy tak złapali jeden pociąg. Ostatecznie zmienili plany i nie tylko złapaliśmy ten sam pociąg, ale spędziliśmy cały dzień w czwórkę!
Większość zdjęć pochodzi z aparatu Ugne, bo miała lepsze niż ja :)

DreamTeam.


Plan był następujący- jedziemy do Busteni, łapiemy telecabinę (takie coś jak kolejka na Kasprowy) i wyjeżdżamy na górę zobaczyć Babele- taka spora formacja skalna, lokalna atrakcja. Potem zjeżdżamy, idziemy na jakiś pyszny obiad i pakujemy się w pociąg powrotny. Ot, luźny planik na właściwie półdniowy wypad. Busteni jest maleńkie i nie bardzo jest tam co zwiedzać jako tako, poza tym wszyscy byliśmy tam już wcześniej i widzieliśmy pozostałe atrakcje, nastawieni więc byliśmy na góry.

Luźny planik poszedł się paść, gdy oczy nasze padły na papier formatu A2 zapisany ręcznie markerem i powieszony  na drzwiach wejściowych do bazy telecabiny. Papier ów głosił, że na górze wieje i telecabina nie jeździ.

No i mógłby to być koniec dnia, pewnie poszlibyśmy na piwo i obiad wcześniej i wrócili też wcześniej nic nowego nie zobaczywszy. ALE! Jeszcze zanim doszliśmy do telecabiny i przekonaliśmy się, że nie jeździ, zostaliśmy kilkakrotnie zaczepieni przez kierowców różnej maści samochodów terenowych proponujących nam wycieczkę. Wprawdzie do samych skał Babele nie da się dojechać, ale panowie proponowali nam przejazd na górę malowniczą drogą przez Park Narodowy Bucegi, przejazd obok tamy, przez kanion, do groty Pestera Ialomitei, ewentualnie o zatrzymanie się w jednym z tamtejszych ośrodków turytycznych na obiad w restauracji. Plan atrakcji całkiem zacny, my zakładaliśmy tylko wyjechać na 2000m.n.p.m kolejką, pobiegać między skałami i wracać. A tu nagle się okazało, że wprawdzie nie pobiegamy między skałami, ale zamiast tego możemy zobaczyć dużo innych ciekawych miejsc! Cena takiej przejażdżki- 300 lei. Wydaje się dużo, ale jeśli podzielimy na to cztery, wychodzi 75 lei na osobę. Cena przejazdu telecabiną w obie strony to 70 lei. Więc właściwie wyszło nam na to samo. Byliśmy przygotowani na wydatek takiego rzędu i decyzja zapadła błyskawicznie- jedziemy!

Jedna z moich ulubionych perspektyw podróżniczych.

Wpakowaliśmy się do ogromniastego Mitsubishi i ruszyliśmy w świat. Znaczy- w kierunku Sinai i w górę. Pan kierowca (tak, jak teraz myślę, to nawet nie wiem, jak miał na imię... wstyd!) opowiadał nam po drodze informacje i ciekawostki na temat mijanych miejsc. Cosmin i Andrei robili co mogli, żeby zdołać wytłumaczyć nam, jak najwięcej, ja nawet cośtam rozumiałam, ale Ugne, która jest Litwinką, przyjechała do Bukaresztu około miesiąc temu, więc tłumaczenie na angielski było bardzo przydatne.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy na wysokości 1500 m.n.p.m. Z zakrętu drogi rozciągał się malowniczy widok, w dużej mierze na chmury, bo pogoda była, jaka była. Podobno i tak mieliśmy szczęście, że całość panoramy nie była kompletnie zasnuta mgłą i mogliśmy co nieco zobaczyć.



Po kolejnych kilkunastu zawijasach po górach zatrzymaliśmy się ponownie, tym razem przy jeziorze Bolboci. Jezioro utworzone zostało sztucznie, w wyniku postawienia tamy na rzece Ialomita. O tej porze roku jest jeszcze zamarznięte i wygląda trochę jak lodowiec, albo bardzo duże lodowisko. Postaliśmy na tamie, pożartowaliśmy na temat Muru, Andalów, Dzieci Lasu i Innych rzekomo próbujących się przedrapać na drugą stronę, a potem wróciliśmy na trasę.

Widok na zamarznięte jezioro z tamy.

Samochód turlał się coraz dalej, coraz wyżej i po coraz bardziej śliskim, zaśnieżonym gruncie. Dojechaliśmy do czegoś-na-kształt kanionu, o nazwie Cheile Tatarul Mare. Tam kierowca znów nas wysadził i trochę odjechał, a my przeszliśmy się piechotą, żeby więcej zobaczyć i móc porobić zdjęcia. Trafiliśmy tam też na tunel w skale, który wyglądał, jak niewinna jaskinia, a ciągnął się przez ponad sto metrów i kończył podpórkami z belek,

Kanion.
Dziura w ścianie.

Dalej nie poszliśmy...
I znowu na zewnątrz. Rzeczka jeszcze trochę przymrożona i mostek z lodu z soplami.



Nic nas tam nie zjadło, nic się nie zawaliło, żadne oczy nie mrugały do nas w ciemności, ani nietoperze nie zaplątały się we włosy. Mogliśmy ruszać dalej, do prawdziwie wielkiej i prawdziwie turystycznej jaskini.

Pestera Ialomitei znajduje się na wysokości 1660 m.n.p.m., ma 60m głębokości i 480m długości, z czego 400m dostępne dla turystów. Przy wejściu do jaskini znajduje się cerkiewka, część monastyru Ialomitei, Wstęp do jaskini kosztuje 10lei. Przez całą drogę turystów prowadzi podest, dziesiątki schodów, barierki. Trasa jest dobrze przygotowana a jaskinie dobrze oświetlone. Zdarzają się miejsca, gdzie trzeba się pochylić, żeby przejść, są też gigatyczne sale pełne zwisających stalaktytów. Całość robi niesamowite wrażenie. Warto było. Myślę, że bardziej warto, niż jakbyśmy pojechali na Babele, tak jak planowaliśmy pierwotnie. Tam jeszcze na pewno zdążymy pojechać.

Cerkiew na zewnątrz...

...i cerkiew w środku.
Pestera Ialomitei- część wąska i niska, gdzie trzeba było się schylać.

Pestera Ialomitei- część ogromna, gdzie echo się niosło.

Skała, którą z jakiegoś powodu nazwałam w swojej głowie mamutem.

Potem już tylko obiadek - tradycyjne rumuńskie papu w tradycyjnej restauracji z tradycyjnym winem - i nasz Pan Kierowca odwiózł nas na stację kolejową.

Ot, jednodniowy wypad. Pogoda jeszcze prawie zimowa. Nawet złapaliśmy śnieg. Który, jak się okazało wieczorem padał nawet w Bukareszcie! Dwa dni później dowiedziałam się, że taki śnieg, który trafia się pod koniec marca, gdy już się wydaje, że wiosna jest tuż za rogiem, jest nazywany Barankowym Śniegiem- Zapada Mieilor. To ostatni podryg zimy przed prawdziwą wiosną i najczęściej wypada pod koniec marca, gdy przychodzi sezon na narodziny jagniątek. Stąd nazwa :)



Wiosenny sezon podróżniczy zatem uważam za otwarty i mam nadzieję, że często będę miała okazję pisać Wam tu o pięknych i ciekawych miejscach w tym kraju.