Kolejna podróż za
mną, tym razem padło na Italię. Nie bez powodu- śmieję się, że to była podróż
półsłużbowa. Po przygodzie z EVSem zainteresowałam się nieco bardziej
możliwościami, jakie daje program Erasmus+. Więc w ramach walki z rutyną
praca-dom postanowiłam się „wkręcić” i właśnie walczę z deadlinem na składanie
projektów. Chcę złożyć projekt wymiany międzynarodowej.
A skąd w tym
wszystkim wyjazd? A no stąd, że w ramach wkręcania się udało mi się załapać na
Advance Planning Visit w okolicach Benevento w Campanii. APV to krótki wyjazd
dla przedstawicieli organizacji wysyłających uczestników na wymiany
międzynarodowe, w celu zobaczenia na własne oczy miejsca, gdzie projekt ma być,
porozmawiania z organizatorami i dogrania szczegółów logistycznych. Zazwyczaj
na APV jedzie jedna osoba, w tym jednak wypadku organizatorzy z Włoch
zdecydowali się zaprosić dwie osoby z każdego z krajów uczestniczących.
Mężczyzna mój, Andrei, chcący mnie
angażować w cały ten projektowy „biznes” zaproponował, żebyśmy pojechali razem.
Jego organizacja, D.G.T. Network koordynuje wyjazd rumuńskiej grupy do
Benevento.
W ten sposób
miałam okazję zobaczyć od kuchni przygotowanie projektu, a przy okazji
spędziliśmy kilka uroczych dni we Włoszech.
To tyle tytułem
wstępu.
Wpakowaliśmy się
zatem w samolot i pofrunęliśmy do słonecznej Italii. Po dwugodzinnym locie i
trzech godzinach w autobusie dotarliśmy wieczorem do Neapolu. Pierwsze, co
rzuciło mi się w oczy, to, że miasto jest rzeczywiście niesamowicie zaśmiecone.
Wprawdzie widziałam kosze i kontenery, ale na ulicach i tak wala się pełno
śmieci i to odbiera miastu dość sporo uroku.
Z dworca odebrała
nas Daniela, znajoma Andrei z dawnych projektów. Pomogła nam znaleźc hostel i
zabrała na piwo, więc mieliśmy okazję zobaczyć kawałek Neapolu nocą. Była środa,
dość późny wieczór, a miasto tętniło życiem. Większość lokali to bardziej
sklepiki niż bary, albo całkiem malutkie knajpki, często bez ani jednego
miejsca do siedzenia przy jakimś stoliku. Prawdziwe życie nocne toczy się tu na
ulicach. Ludzie stoją w mniejszych lub większych grupkach, spacerują, siedzą na
schodach, z butelkami w rękach i rozmawiają. Ludzi było naprawdę sporo. Daniela
wyjaśniła nam, że mimo, iż jest środek tygodnia, wszyscy chcą korzystać z
dobrej, ciepłej pogody, póki jest. No, i turystów też jeszcze we wrześniu bywa
dużo. Spędziliśmy trochę czasu w nocnym Neapolu, ale zmęczenie szybko wzięło
górę, a rano następnego dnia Andrei i ja chcieliśmy wcześnie wstać i odwiedzić
Pompeje.
Udało się!
Wstaliśmy i zebraliśmy się dość szybko, bo trzeba było się wymeldować. Na
szczęście mogliśmy zostawić w hostelu bagaże. Ruszyliśmy w kierunku stacji
kolejki Circumvesuviana. Kupiliśmy
bilety i korzystając z faktu, że mamy jeszcze chwilę poszliśmy się przejść i
upolować w jakimś markecie zimną wodę. Trafiliśmy w jakąś tajemniczą uliczkę,
gdzie pranie suszyło się między balkonami w sąsiedztwie flag kilkunastu państw,
a w garażach o wielkości 18m2 na parterze buynków były sklepy,
głównie mechaniczne. Spożywczy znaleźliśmy tylko jeden i właściciel właśnie
wyprowadzał z niego skuter.
Zaopatrzywszy się w wodę ruszyliśmy
w kierunku stacji okrężną drogą. Droga okazała się być bardziej okrężna
niż sądzilismy i skończyło się to panicznym biegiem, żeby zdążyć na pociąg. I
to był pierwszy bieg tego wyjazdu.
Zdążyliśmy.
Andrei już był w
Pompejach, ale niewiele wiedział o ich historii. Ruiny wewnątrz nie mają tablic
z informacjami. Trzeba zaopatrzyć się w przewodnik lub w przewodnika.
Zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję. Na stacji kolejowej natknęliśmy się na
przewodników organizujących grupę angielską. Dołączyliśmy do nich. Naszą
przewodniczką była Stella- sympatyczna Włoszka z niesamowicie silnym
akcentem. Ale opowiadała ciekawie. Razem
z całą grupą ruszyliśmy odkrywać Pompeje.
Miasto, które w
79 roku naszej ery zamieszkiwało 35tys. Osób. I wszystkie zginęły pod sześcioma
metrami lawy, pyłu i innych materiałów wulkaniczncyh wyplutych przez
Wezuwiusza. Oprócz Pompei pogrzebane zostało jeszcze kilka innych miejscowości,
na przykład Herculanum. Istnieje jednak między nimi różnica. Pompeje znajdują
się około 10km od wulkanu i zostały zawalone głównie materiałem spadającym po
erupcji. Herculanum jest o 5km bliżej góry i zostało raczej zalane lawą z
potężną ilością błota. Dlatego też w Herculanum zachowały się nawet drewniane
dachy i szczątki organiczne.
Amfiteatr z Jakubkiem |
Antyczy fast food bar |
Ulice... |
Forum |
I starożytna zebra na ulicy. |
Pompeje są olbrzymie i są po prostu ruinami. Domów, teatrów, forum w centrum miasta. Zachowały się freski na ścianach, mozaiki na podłogach i wmurowane w ściany lusterka z obsydianu. Szerokie droki między uliczkami, wraz ze starożytnymi przejściami dla pieszych w formie wystających ponad poziom ulicy kamolców. Domy uciechy oznaczone przy wejściach w sposób, który nie budzi wątpliwości, co to za miejsce. Kolumny. Marmurowe siedzenia w amfiteatrze. No i setki dzbanów, waz, drobnych sprzętow domowych. W depozycie dostępnym dla turystów można też zobaczyć kilka figur ludzkich, uzyskanych po wlaniu czegoś na kształt betonu do dziur w warstwach lawy. Małe dziecko, pies, siedzący człowiek zasłaniający usta, jakby się dusił.
Przyznam, że
teraz dopiero, w momencie opisywania, dociera do mnie ogrom tego, co widziałam.
Wprawdzie poświęciliśmy na to sporą część dnia i nie zdążyliśmy przed
wyruszeniem do Benevento obejrzeć Neapolu jako takiego, ale myślę, że Pompeje
były dobrym wyborem.
Wazy, drobiazgi domowe i ludzkie figury.
W kolejnym lokalu
wypatrzyliśmy prawdziwą pizzę. Sprzedawaną w prostokątnych kawałkach, na
chlebkowatym cieście, obsmarowaną utartymi pomidorami, z grubym krążkiem
mozarelli i odrobiną oliwy na wierzchu. PRZEPYSZNA. Niech się schowa pizza hut
i da grasso (pozdrawiam!). Sama radość!
OM NOM NOM NOM. |
No i tak spacerując i smakując zorientowaliśmy się nagle, że mamy autobus za pół godziny, a trzeba jeszcze pójśc po bagaże do hostelu. I to był drugi bieg tego wyjazdu. Najpierw od metra do hostelu, a potem od hostelu do autobusu. Zdążyliśmy.
San Giorgio del
Sannio- maleńkie miasteczko około półtorej godziny drogi od Neapolu. Tam
pojechaliśmy na APV. Pierwszego wieczoru tylko zjedliśmy coś na szybko i
wszyscy wykończeni po podróży poszli spać.
A tak, jak się okazało, rośnie kiwi. |
Następnego dnia
cała ekipa- 14 osób z sześciu krajów, zebrała się nie śniadanie i żeby
rozpocząć pracę. I tak przez dwa dni Włochy, Polska, Rumunia, Litwa, Łotwa i
Turcja razem dyskutowały nad tym, co zaplanowane zostało dla czterdziestki
młodych na październik. Projekt jest związany w dużej mierze ze sztuką w
różnych formach. Dlatego też zorganizowaliśmy mały teatr improwizacji, graliśmy
muzykę na przypadkowych przedmiotach znalezionych w kuchni, gotowaliśmy, fotografowaliśmy
San Giorgio i rozmawialiśmy. W wolnym czasie szło się na kawę do kawiarenki
albo na spacer i lody (prawdziwe, włoskie GELATO!!). San Giorgio to urocze
miejsce. Za dnia spokojne, w nocy wszystkie bary i kawiarnie wypełniają się
ludźmi i muzyką.
Klimatyczne kolacje |
Warsztaty w ciekawym otoczeniu |
No i placki ziemniaczane dla 14 osób same się nie zrobią! |
A jeśli chodzi o te kawy w kawiarence, to jest całkiem oddzielny temat. Poszliśmy do Cafe Lucky, zobaczyliśmy wiszące na ścianie menu. Było tam 15 rodzajów kawy, z czego rozpoznałam 3. Caffe, czyli wspomniane już espresso, cappuccino i latte macchiato. Resztę, jedno po drugim tłumaczyła mi kelnerka.
Kawa na zimno z
alkoholem, kawa na gorąco z alkoholem, kawa z odrobiną mleka, z mlekiem i
pianką, z samą pianką, mała, duża, z czekoladą... jak dla mnie – RAJ. Swoją
drogą takie specjały tam wypadają dużo taniej niż u nas. Podejrzewam, że w
takim Rzymie ceny byłyby dużo wyższe, ale nawet w Neapolu zdaje się, że nie
widziałam kawy droższej niż 1,5 euro.
Espresso powyżej 1 euro wydaje się tam być szalenie drogie. Pierwszego
dnia zamówiłam caffe marocchino, pyszna i efektowna.
Na ogół jestem
zwolenniczką taniego podróżowania. Nie wyobrażam sobie pojechać gdzieś i nie
spróbować lokalnego jedzenia, czy napojów, ale zazwyczaj było to raz, ot na
spróbowanie i możliwie tanio. Tym razem pozwoliliśmy sobie na trochę szaleństw.
Codziennie kawka w jakimś lokalu, kilka razy pizza, jakieś tradycyjne ciastko
polecone nam w piekarni, włoskie wino, włoskie lody (raz jeszcze- PRAWDZIWE GELATO!). Nie wspominając o tym, że przy powrocie, już
na lotnisku wchłonął nas shopping na strefie bezcłowej i teraz w szafce leży
paczka włoskiego makaronu, sos pomidorowy i butelka wina i czeka na specjalną
okazję. W sobotę
wieczorem całą ekipą z APV pojechaliśmy do wioski około pół godziny drogi
samochodem od San Giorgio, bo Giampaolo (jeden ze szkoleniowców na projekcie)
grał ze swoim zespołem na akordeonie. Mieliśmy więc okazję dobrze się pobawić i
zobaczyć plenerową imprezę we włoskim klimacie.
Cieszę się z tego
wszystkiego ogromnie, mam takie poczucie, że faktycznie dotknęłam tych Włoch, a
nie tylko prześliznęłam się po powierzchni.
Po dwóch
intensywnych dniach APV wróciliśmy w
kierunku Neapolu i postanowiliśmy wykorzystać na maksa ostatnie pół dnia, które
mieliśmy tam do dyspozycji. Kierunek- WULKAN. Czyli złapaliśmy pociąg do
Herculanum a stamtąd autobus na Wezuwiusza. Potem jeszcze rzetelny spacer pod
górę i oczy nasze ujrzały krater. Ot, góra z dziurą. Dużą dziurą. Dookoła
krater ma 1,5km o ile dobrze podsłuchaliśmy przewodnika obok nas. Ostatni raz Wezuwiusz wybuchł w 1944 roku.
Podobno wiadomo, że jeszcze kiedyś kichnie, ale nie wiadomo kiedy. Widzieliśmy
jakieś słupki rozstawione w różnych punktach dookoła krateru, więc wygląda na
to, że wulkan jest monitorowany.
Na razie na
szczycie jest po prostu dziura wypełniona skałkami wulkanicznymi i mnóstwem
pyłu. Z góry rozciąga się obłędny widok na wybrzeże oraz Neapol i wszystkie
poprzyklejane do niego mniejsze miasteczka.
Kompletnie bezsensowny tygrys na drzewie koło stacji kolejowej w Herculanum. |
Krater! |
Młodzi i piękni na tle cudnego widoku |
Gdzie? WE WULKANIE! |
Spędziliśmy tam około godziny.
Autobus zabrał nas na dół, w sam raz, żeby załapać się na pociąg powrotny do
Neapolu, z którego POBIEGLIŚMY na autobus do Bari. Tak jest, to był trzeci bieg tego wyjazdu. I po raz
trzeci- zdążyliśmy.
No, i tu w
zasadzie przygoda się kończy. Reszcza podróży to autokar, potem transport na
lotnisko i nocny lot do Bukaresztu. Wróciliśmy piekielnie zmęczeni, ale
szczęśliwi.
Nawet krótki
urlop to dobry urlop.