sobota, 26 września 2015

Italia!

Kolejna podróż za mną, tym razem padło na Italię. Nie bez powodu- śmieję się, że to była podróż półsłużbowa. Po przygodzie z EVSem zainteresowałam się nieco bardziej możliwościami, jakie daje program Erasmus+. Więc w ramach walki z rutyną praca-dom postanowiłam się „wkręcić” i właśnie walczę z deadlinem na składanie projektów. Chcę złożyć projekt wymiany międzynarodowej.
A skąd w tym wszystkim wyjazd? A no stąd, że w ramach wkręcania się udało mi się załapać na Advance Planning Visit w okolicach Benevento w Campanii. APV to krótki wyjazd dla przedstawicieli organizacji wysyłających uczestników na wymiany międzynarodowe, w celu zobaczenia na własne oczy miejsca, gdzie projekt ma być, porozmawiania z organizatorami i dogrania szczegółów logistycznych. Zazwyczaj na APV jedzie jedna osoba, w tym jednak wypadku organizatorzy z Włoch zdecydowali się zaprosić dwie osoby z każdego z krajów uczestniczących. Mężczyzna mój, Andrei,  chcący mnie angażować w cały ten projektowy „biznes” zaproponował, żebyśmy pojechali razem. Jego organizacja, D.G.T. Network koordynuje wyjazd rumuńskiej grupy do Benevento.

W ten sposób miałam okazję zobaczyć od kuchni przygotowanie projektu, a przy okazji spędziliśmy kilka uroczych dni we Włoszech.

To tyle tytułem wstępu.

Wpakowaliśmy się zatem w samolot i pofrunęliśmy do słonecznej Italii. Po dwugodzinnym locie i trzech godzinach w autobusie dotarliśmy wieczorem do Neapolu. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to, że miasto jest rzeczywiście niesamowicie zaśmiecone. Wprawdzie widziałam kosze i kontenery, ale na ulicach i tak wala się pełno śmieci i to odbiera miastu dość sporo uroku.

Z dworca odebrała nas Daniela, znajoma Andrei z dawnych projektów. Pomogła nam znaleźc hostel i zabrała na piwo, więc mieliśmy okazję zobaczyć kawałek Neapolu nocą. Była środa, dość późny wieczór, a miasto tętniło życiem. Większość lokali to bardziej sklepiki niż bary, albo całkiem malutkie knajpki, często bez ani jednego miejsca do siedzenia przy jakimś stoliku. Prawdziwe życie nocne toczy się tu na ulicach. Ludzie stoją w mniejszych lub większych grupkach, spacerują, siedzą na schodach, z butelkami w rękach i rozmawiają. Ludzi było naprawdę sporo. Daniela wyjaśniła nam, że mimo, iż jest środek tygodnia, wszyscy chcą korzystać z dobrej, ciepłej pogody, póki jest. No, i turystów też jeszcze we wrześniu bywa dużo. Spędziliśmy trochę czasu w nocnym Neapolu, ale zmęczenie szybko wzięło górę, a rano następnego dnia Andrei i ja chcieliśmy wcześnie wstać i odwiedzić Pompeje.

Udało się! Wstaliśmy i zebraliśmy się dość szybko, bo trzeba było się wymeldować. Na szczęście mogliśmy zostawić w hostelu bagaże. Ruszyliśmy w kierunku stacji kolejki Circumvesuviana. Kupiliśmy bilety i korzystając z faktu, że mamy jeszcze chwilę poszliśmy się przejść i upolować w jakimś markecie zimną wodę. Trafiliśmy w jakąś tajemniczą uliczkę, gdzie pranie suszyło się między balkonami w sąsiedztwie flag kilkunastu państw, a w garażach o wielkości 18m2 na parterze buynków były sklepy, głównie mechaniczne. Spożywczy znaleźliśmy tylko jeden i właściciel właśnie wyprowadzał z niego skuter.  Zaopatrzywszy się w wodę ruszyliśmy  w kierunku stacji okrężną drogą. Droga okazała się być bardziej okrężna niż sądzilismy i skończyło się to panicznym biegiem, żeby zdążyć na pociąg. I to był pierwszy bieg tego wyjazdu. Zdążyliśmy.

Andrei już był w Pompejach, ale niewiele wiedział o ich historii. Ruiny wewnątrz nie mają tablic z informacjami. Trzeba zaopatrzyć się w przewodnik lub w przewodnika. Zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję. Na stacji kolejowej natknęliśmy się na przewodników organizujących grupę angielską. Dołączyliśmy do nich. Naszą przewodniczką była Stella- sympatyczna Włoszka z niesamowicie silnym akcentem.  Ale opowiadała ciekawie. Razem z całą grupą ruszyliśmy odkrywać Pompeje.
Miasto, które w 79 roku naszej ery zamieszkiwało 35tys. Osób. I wszystkie zginęły pod sześcioma metrami lawy, pyłu i innych materiałów wulkaniczncyh wyplutych przez Wezuwiusza. Oprócz Pompei pogrzebane zostało jeszcze kilka innych miejscowości, na przykład Herculanum. Istnieje jednak między nimi różnica. Pompeje znajdują się około 10km od wulkanu i zostały zawalone głównie materiałem spadającym po erupcji. Herculanum jest o 5km bliżej góry i zostało raczej zalane lawą z potężną ilością błota. Dlatego też w Herculanum zachowały się nawet drewniane dachy i szczątki organiczne.




Amfiteatr z Jakubkiem

Antyczy fast food bar

Ulice...

Forum

I starożytna zebra na ulicy.


Pompeje są olbrzymie i są po prostu ruinami. Domów, teatrów, forum w centrum miasta. Zachowały się freski na ścianach, mozaiki na podłogach i wmurowane w ściany lusterka z obsydianu. Szerokie droki między uliczkami, wraz ze starożytnymi przejściami dla pieszych w formie wystających ponad poziom ulicy kamolców. Domy uciechy oznaczone przy wejściach w sposób, który nie budzi wątpliwości, co to za miejsce. Kolumny. Marmurowe siedzenia w amfiteatrze. No i setki dzbanów, waz, drobnych sprzętow domowych. W depozycie dostępnym dla turystów można też zobaczyć kilka figur ludzkich, uzyskanych po wlaniu czegoś na kształt betonu do dziur w warstwach lawy. Małe dziecko, pies, siedzący człowiek zasłaniający usta, jakby się dusił.
Przyznam, że teraz dopiero, w momencie opisywania, dociera do mnie ogrom tego, co widziałam. Wprawdzie poświęciliśmy na to sporą część dnia i nie zdążyliśmy przed wyruszeniem do Benevento obejrzeć Neapolu jako takiego, ale myślę, że Pompeje były dobrym wyborem.


Łaźnia

Sufit łaźni. Oryginalny, zachowany.




















Wazy, drobiazgi domowe i ludzkie figury.





Zdołaliśmy jednak przespacerować się nieco przez Neapol i zasmakować nieco lokalności. Poszliśmy na kawę. Coś, co we Włoszech nazywane jest po prostu „kawa” to miniaturowe espresso w tyciej filiżance. I jeszcze tę filiżankę wypełnia się tylko do połowy. W Polsce szoty wódki są większe.  Ale za to słabsze. Włoskie espresso to prawdziwa siekierka. Znaczy, zależy, kto do czego przyzwyczajony, ja bez kawy żyć nie mogę, ale takiej gęstej czarnej to jeszcze nie widziałam. I oczywiście do tego kubeczek wody.

W kolejnym lokalu wypatrzyliśmy prawdziwą pizzę. Sprzedawaną w prostokątnych kawałkach, na chlebkowatym cieście, obsmarowaną utartymi pomidorami, z grubym krążkiem mozarelli i odrobiną oliwy na wierzchu. PRZEPYSZNA. Niech się schowa pizza hut i da grasso (pozdrawiam!). Sama radość!



OM NOM NOM NOM.






















Taki widok na Neapol tuż przed zachodem słońca.































No i tak spacerując i smakując zorientowaliśmy się nagle, że mamy autobus za pół godziny, a trzeba jeszcze pójśc po bagaże do hostelu. I to był drugi bieg tego wyjazdu. Najpierw od metra do hostelu, a potem od hostelu do autobusu. Zdążyliśmy.

San Giorgio del Sannio- maleńkie miasteczko około półtorej godziny drogi od Neapolu. Tam pojechaliśmy na APV. Pierwszego wieczoru tylko zjedliśmy coś na szybko i wszyscy wykończeni po podróży poszli spać.

A tak, jak się okazało, rośnie kiwi.


Następnego dnia cała ekipa- 14 osób z sześciu krajów, zebrała się nie śniadanie i żeby rozpocząć pracę. I tak przez dwa dni Włochy, Polska, Rumunia, Litwa, Łotwa i Turcja razem dyskutowały nad tym, co zaplanowane zostało dla czterdziestki młodych na październik. Projekt jest związany w dużej mierze ze sztuką w różnych formach. Dlatego też zorganizowaliśmy mały teatr improwizacji, graliśmy muzykę na przypadkowych przedmiotach znalezionych w kuchni, gotowaliśmy, fotografowaliśmy San Giorgio i rozmawialiśmy. W wolnym czasie szło się na kawę do kawiarenki albo na spacer i lody (prawdziwe, włoskie GELATO!!). San Giorgio to urocze miejsce. Za dnia spokojne, w nocy wszystkie bary i kawiarnie wypełniają się ludźmi i muzyką.



Klimatyczne kolacje

Warsztaty w ciekawym otoczeniu

No i placki ziemniaczane dla 14 osób same się nie zrobią!



A jeśli chodzi o te kawy w kawiarence, to jest całkiem oddzielny temat. Poszliśmy do Cafe Lucky, zobaczyliśmy wiszące na ścianie menu. Było tam 15 rodzajów kawy, z czego rozpoznałam 3. Caffe, czyli wspomniane już espresso, cappuccino i latte macchiato. Resztę, jedno po drugim tłumaczyła mi kelnerka.

Kawa na zimno z alkoholem, kawa na gorąco z alkoholem, kawa z odrobiną mleka, z mlekiem i pianką, z samą pianką, mała, duża, z czekoladą... jak dla mnie – RAJ. Swoją drogą takie specjały tam wypadają dużo taniej niż u nas. Podejrzewam, że w takim Rzymie ceny byłyby dużo wyższe, ale nawet w Neapolu zdaje się, że nie widziałam kawy droższej niż 1,5 euro.  Espresso powyżej 1 euro wydaje się tam być szalenie drogie. Pierwszego dnia zamówiłam caffe marocchino, pyszna i efektowna.

Caffe Marocchino i Claudio


Na ogół jestem zwolenniczką taniego podróżowania. Nie wyobrażam sobie pojechać gdzieś i nie spróbować lokalnego jedzenia, czy napojów, ale zazwyczaj było to raz, ot na spróbowanie i możliwie tanio. Tym razem pozwoliliśmy sobie na trochę szaleństw. Codziennie kawka w jakimś lokalu, kilka razy pizza, jakieś tradycyjne ciastko polecone nam w piekarni, włoskie wino, włoskie lody (raz jeszcze- PRAWDZIWE GELATO!).  Nie wspominając o tym, że przy powrocie, już na lotnisku wchłonął nas shopping na strefie bezcłowej i teraz w szafce leży paczka włoskiego makaronu, sos pomidorowy i butelka wina i czeka na specjalną okazję.W sobotę wieczorem całą ekipą z APV pojechaliśmy do wioski około pół godziny drogi samochodem od San Giorgio, bo Giampaolo (jeden ze szkoleniowców na projekcie) grał ze swoim zespołem na akordeonie. Mieliśmy więc okazję dobrze się pobawić i zobaczyć plenerową imprezę we włoskim klimacie.

Cieszę się z tego wszystkiego ogromnie, mam takie poczucie, że faktycznie dotknęłam tych Włoch, a nie tylko prześliznęłam się po powierzchni.

Po dwóch intensywnych dniach  APV wróciliśmy w kierunku Neapolu i postanowiliśmy wykorzystać na maksa ostatnie pół dnia, które mieliśmy tam do dyspozycji. Kierunek- WULKAN. Czyli złapaliśmy pociąg do Herculanum a stamtąd autobus na Wezuwiusza. Potem jeszcze rzetelny spacer pod górę i oczy nasze ujrzały krater. Ot, góra z dziurą. Dużą dziurą. Dookoła krater ma 1,5km o ile dobrze podsłuchaliśmy przewodnika obok nas.  Ostatni raz Wezuwiusz wybuchł w 1944 roku. Podobno wiadomo, że jeszcze kiedyś kichnie, ale nie wiadomo kiedy. Widzieliśmy jakieś słupki rozstawione w różnych punktach dookoła krateru, więc wygląda na to, że wulkan jest monitorowany.
Na razie na szczycie jest po prostu dziura wypełniona skałkami wulkanicznymi i mnóstwem pyłu. Z góry rozciąga się obłędny widok na wybrzeże oraz Neapol i wszystkie poprzyklejane do niego mniejsze miasteczka. 

Kompletnie bezsensowny tygrys na drzewie koło stacji kolejowej w Herculanum.

Krater!

Młodzi i piękni na tle cudnego widoku

Gdzie? WE WULKANIE!


Spędziliśmy tam około godziny. Autobus zabrał nas na dół, w sam raz, żeby załapać się na pociąg powrotny do Neapolu, z którego POBIEGLIŚMY na autobus do Bari. Tak jest, to był trzeci bieg tego wyjazdu. I po raz trzeci- zdążyliśmy.

No, i tu w zasadzie przygoda się kończy. Reszcza podróży to autokar, potem transport na lotnisko i nocny lot do Bukaresztu. Wróciliśmy piekielnie zmęczeni, ale szczęśliwi.

Nawet krótki urlop to dobry urlop.