Z różnych
względów blog zdechł. Głównie i przede wszystkim dlatego, że moje życie w
Rumunii stało się dość rutynowe. Praca na pełny etat pochłania mi czas w ciągu
tygodnia od rana do wieczora, pochłania też sporo energii. Weekendy zaś są zbyt
krótkie, by udało mi się zwiedzić zakątki Rumunii, do których jeszcze nie udało
mi się zawitać. Z pomocą przybył 15 sierpnia, a wraz z nim – przedłużony
weekend. Przedłużony wprawdzie tylko o jeden dzień, ale, jak się okazało,
wystarczyło to, żebym „odhaczyła” na mojej liście kawałek Maramures i (zupełnym
przypadkiem) miasto Targu Mures.
No, to po kolei.
Postaram się nie zrobić z tego relacji zbyt osobistej, a skupić się raczej na
aspektach podróżniczo-turystycznych.
Naszym celem było
dostać się przede wszystkim do Sighet Marmatiei (po polsku Syhot Maramorski),
co okazało się nieco bardziej przygodowe, niż się nam wydawało. Kupiliśmy
bilety na pociąg z przesiadką w Brasov, wyjazd w piątek o 18.45, dojazd na
miejsce w sobotę o 9.06. Bez kuszetki, ale na normalnych siedzeniach też da się
przekimać, więc byliśmy dobrej myśli. Dojechaliśmy do Brasov. Przekoczowaliśmy
na dworcu godzinkę. Pociąg przyjechał. Był to pociąg z Mangalii, resortu nad
Morzem Czarnym. Wysypały się z niego setki ludzi - par opalonych na
czekoladowo, starszych panów w rozpiętych do połowy koszulach, bab w słomkowych
kapeluszach i klapiących japonkami po peronie, dzieci ściskających nowokupione
nad morzem zabawki, mam niosących pod pachą pływackie akcesoria swoich pociech
i tatusiów ciągnących walizki, zapewne wypełnione plażowymi kreacjami swoich
małżonek. Kolorowy korowód Rumunów, wracających z urlopu, uśmiechniętych,
zadowolonych, ale z iskierką żalu w oku, że sielanka się skończyła i oto
wypadli z pośpiesznego pociągu prosto w ramiona rzeczywistości.
My zaś, całkiem w
drugą stronę – zmierzający dopiero na wakacje, choć znacznie krótsze niż by się
chciało, ale jednak wakacje. W naszym przedziale też siedziała rodzinka, bardzo
sympatyczna zresztą, spędziliśmy trochę czasu, gawędząc z nimi, opowiadając o swoich
planach na weekend i słuchając ich opowieści, o tym, co w plażowym piasku
piszczy. Naszym planem jednak było spanie, więc przedreptaliśmy się przez
pociąg poszukując przedziału, który moglibyśmy zająć w całości. Nawet udało nam
się taki znaleźć. Intuicja tknęła nas, gdy już układaliśmy się do snu. A co,
jeśli pociąg gdzieś się rozdziela i pojedziemy nie tam, gdzie trzeba? To się
zdarza na dalekobieżnych trasach. Andrei zrobił wywiad wśród współpasażerów w
innych przedziałach i okazało się, że owszem, w Targu Mures wagony rozdzielają
się i ten akurat jedzie nie tam, gdzie my chcemy. Do Targu Mures było około
pięć godzin drogi, ergo, pięć godzin spania. Potem mogliśmy się przesiąść znów
do naszego wagonu i dotrzeć do Sighet. Zasnęliśmy więc błogo mając konkretny
plan.
Jak łatwo się
domyślić, coś poszło nie tak. Pociąg wcale nie rozdzielał się w Targu Mures,
tylko dwie godziny wcześniej, w miasteczku, którego nazwa brzmi jak złośliwy
rechot lokomotywy odjeżdżającej bez nas do Sighet. Deda. Nawet nie wiedziałam,
że takie miejsce jest w tym kraju, a co dopiero, że rozjeżdżają się tam
pociągi. Zanim się połapaliśmy co, i jak, jechaliśmy już nie tam, gdzie
chcieliśmy. Miły pan konduktor podpowiedział nam, jak moglibyśmy się z Targu
Mures poprzesiadać, żeby dotrzeć do celu. Z pomocą przyszedł też Internet.
Okazało się, że opcje na przesiadki kolejami są tak beznadziejne, że
dojechalibyśmy tam o 21.00. Bez sensu. Znaleźliśmy autobus o 14.00, co już
brzmiało lepiej, a najlepszą opcją wydawał się blablacar. Napisaliśmy do
kierowcy i trochę uspokojeni ponownie poszliśmy spać.
Piąta rano.
Jeszcze trochę ciemno, zimno, a my wysiadamy na peron w Targu Mures.
Wypatrzyliśmy stację benzynową, gdzie postanowiliśmy się zaszyć nad kawą aż
zrobi się cieplej. Plan był prosty – albo blablacar albo autokar, tak czy siak,
mieliśmy sporo czasu, żeby zwiedzić miasto, do którego trafiliśmy tak
nieoczekiwanie. Ktoś by zakrzyknął „AUTOSTOPEM”, ale uznaliśmy to za ryzykowną
opcję. Z Targu Mures mogliśmy się jeszcze tymi autobusami jakoś wykaraskać, a
kto wie, gdzie wylądowalibyśmy, jadąc stopem. Nie mieliśmy namiotu, żeby spać
gdziekolwiek, mieliśmy za to zarezerwowany nocleg w Viseu de Sus.
Postanowiliśmy trzymać się mniej więcej tradycyjnych środków komunikacji.
Miało nie być
zbyt prywatnie, a widzę, że się rozpisuję niemal godzina po godzinie, co się
nam przydarzyło. Clue tej opowieści i przestroga dla wszystkich jest taka – nie
zmieniajcie wagonu, jeśli macie zarezerwowane w pociągu miejsce, bo nie
wiadomo, gdzie skończycie.
Targu Mures
zajęło nam około 2,5 godziny. To urocze miasteczko, ale małe i niewiele jest
tam do zwiedzania. Zapewne, gdybyśmy zostali dłużej odkrylibyśmy jeszcze parę
ciekawych rzeczy. Nie sprzyjała nam też pogoda, niewyspanie i pokrzyżowane
plany. W ostatecznym rozrachunku cieszę się, że tak wyszło. Odwiedziłam
przyjaciółkę, która tam mieszka, i której obiecywałam już dawno, że ją
odwiedzę, no i zobaczyłam jednak to miasto. A pod koniec naszego długiego
weekendu miało się okazać, że i tak pięknie zdążyliśmy zrobić wszystko, co
zaplanowaliśmy, więc właściwie to Targu Mures wyszło nam na dobre.
Śniadanie mistrzów, piąta rano, stacja benzynowa w Targu Mures |
Ulice, jak i wiele innych rzeczy podpisanych jest w tym regionie Rumunii w dwóch językach - po rumuńsku i po węgiersku. Mniejszość węgierka stanowi w tych okolicach czasem wręcz... większość. |
Targu Mures |
Cafe Bulwar - niegdyś popularna kawiarnia, dziś zamknięta, od 20 lat nieczynna zupełnie i zbierająca kurz. W środku pozostawiona niemal nienaruszona, ale zajrzeć można tylko przez brudne okno. |
Blablacar
ostatecznie nie wypalił, złapaliśmy autokar i ruszyliśmy przez coraz
piękniejsze pejzaże w kierunku Maramures. Gdzieś po drodze w jakiejś małej
wiosce przesiadaliśmy się z jednego autokaru do drugiego tej samej firmy. Jakaś
niepojęta dla mnie machinacja tam nastąpiła, dwa autobusy krzyżowały tam swoje
trasy i miały ustawione miejsce w tejże wiosce, gdzie, poniekąd „wymieniały
się” pasażerami. W życiu bym chyba nie ogarnęła co i jak, Andrei rozmawiał i
wszystkiego się dowiadywał, zapewne dałoby się jakoś inaczej, ale ostatecznie
te kombinacje pozwoliły nam dojechać do Viseu de Sus, gdzie mieliśmy ten
zarezerwowany nocleg. Zwiedzanie Sighet odłożyliśmy na któryś z kolejnych dni.
Złapany na zdjęcie przez brudną autobusową szybę domek. Widywaliśmy później więcej takich, dość charakterystycznie pokryte kolorowymi płytkami ściany rzucają się w oczy. |
I kolejny element typowy dla regionu - bramy Maramorskie. Misternie rzeźbione, drewniane ogromne bramy są wejściami do zwykłych domów, niekoniecznie do kościołów, czy domów kultury. |
Viseu de Sus
słynie przede wszystkim, o ile nie jedynie, z Mocanity. Mocanita (Mokanica) To
kolejka wąskotorowa, obecnie turystyczna, której trasa ciągnie się wzdłuż rzeki
wgłąb Parku Naturalnego Gór Maramorskich. Choć tory są dłuższe, w użyciu są
obecnie niecałe 22km linii. Codziennie kilka razy kolejka rusza wypełniona po
brzegi turystami, zawozi ich do stacji Popas Paltin na tym dwudziestym drugim
kilometrze, i potem z powrotem do Viseu de Sus. Wszystko trwa łącznie około
sześciu godzin – dwie godziny drogi w każdą stronę i półtorej godziny postoju.
Jeździ zasadniczo od marca do listopada. Ceny różnią się w zależności od
sezonu. Najtaniej wypada wczesną wiosną i późną jesienią, oczywiście - 48 lei od osoby dorosłej, najdrożej zaś w wakacje
– 57 lei od dorosłego. Są też zniżki dla studentów, emerytów, uczniów i osób
niepełnosprawnych. Istnieje też opcja „Mocanita special”, kosztuje 95 lei od
osoby, ale oprócz przejazdu samego w sobie są kupony na gorący posiłek, deser,
napój zimny i gorący w Popas Paltin. W przeciwnym razie, trzeba się zaopatrzyć
we własny prowiant na całą drogę, albo i tak kupić coś na miejscu. Dobrze jest
zrobić wcześniej telefoniczną rezerwację, zwłaszcza w wysokim sezonie bo
Mocanita jest naprawdę popularna.
Kolej dysponuje
kilkoma lokomotywami parowymi i jednym dieslem. My załapaliśmy się na diesla, w
momencie, gdy robiliśmy rezerwację (telefonicznie, kilka dni wcześniej),
wszystkie wcześniejsze jazdy były już w pełni zarezerwowane. Nie robiło nam to
większej różnicy.
Jak to stwierdził
Andrei: „Chyba nas pogięło, spędziliśmy w 15h w pociągu z jednego końca kraju
na drugi, tylko po to, żeby znowu jechać pociągiem”. No, i jest w tym pewna
logika. Ale warto! Widoki są przepiękne, klimat w środku kolejki milutki,
siedzisz na takiej drewnianej, starodawnej ławeczce i patrzysz, jak rzeka
płynie za oknem.
Po dotarciu do
końca drogi, wszyscy wysypali się z pociągu i ruszyli do stacji
gastronomicznej. My też, bo zgłodnieliśmy, oczywiście. Dookoła rozstawione były
ławy i stoły, był zadaszony bar z grillem, zbita z desek niewielka
powierzchnia, na której tańczyli młodzi w tradycyjnych rumuńskich strojach...
Kawałek dalej małe muzeum Mocanity, gdzie można było się dowiedzieć co nieco o
historii kolejki. Wszystko przy samym brzegu rzeki w otoczeniu gór i w sercu
lasu. No, żyć nie umierać...
pokazowa lokomotywa |
Wagonik w środku. Podróż w czasie i przestrzeni normalnie... |
CHOO CHOO!!!! |
I już w drodze, z takimi widoczkami |
Pierwszy postój nad samą rzeczką. |
"A w trzecim siedzą same grubasy, siedzą i jedzą tłuste kiełbasy" |
Tłuste kiełbasy były właściwie na postoju - klasyczny, grillowany, rumuński obiadek :) |
I tańce! |
I tańce przy flaszce w kapeluszu! |
Alternatywa dla lokomotywy... |
Widoki, widoki, widoki... |
W drodze
powrotnej mieliśmy przygody. Najpierw jeden z wagonów wypadł z torów i musieli
go tam od nowa zasadzić. Potem ruszyliśmy, wszystko szło ładnie, w którymś
momencie z wagonów za nami rozległy się wołania. Maszynista pomyślał, że ludzie
się cieszą jazdą, więc w odpowiedzi zawył lokomotywą. Tymczasem okazało się,
że... odczepiły się wagony i kilka zostało z tyłu! Musieliśmy po nie wrócić i
dopiero ruszyliśmy z powrotem do Viseu de Sus.
Dojechaliśmy
popołudniu i musieliśmy się szybko wymeldować i zabrać rzeczy, żeby zdążyć na
kolejną pokręconą podróż. Była 18.30, mieliśmy do przejechania 75km i baliśmy
się, że przed nocą nie zdążymy... Rumuńskie drogi i system komunikacji między
miastami się kłania...
Autobus, długi
spacer po Sighet, na odpowiednią wylotówkę, autostop... wreszcie dotarliśmy
późnym wieczorem do pensjonatu, w którym mieliśmy spać. Zamieniliśmy dwa słowa
z właścicielką i położyliśmy się spać, wiedząc, że jutro czeka nas ostatni,
znów pełny wrażeń dzień.
Pobudka z samego
rana, jak się okazało – w deszczu. Zastanawialiśmy się, czy przeczekiwać jakoś
szczególnie, czy lecieć zwiedzać Wesoły Cmentarz w tę ulewę, ale w sumie szybko
przestało, więc zdecydowaliśmy się iść jak najszybciej, zanim znowu zacznie.
Na Wesoły
Cmentarz chciałam jechać od momentu, kiedy o nim usłyszałam, wiele miesięcy
wcześniej. Unikatowe w skali światowej miejsce. Las drewnianych nagrobków, w
jasnych, soczystych kolorach z wyraźnie dominującym niebieskim. Charakterystyczny
kształt i układ każdego z nagrobków – niewielki krzyż z daszkiem, wąska, wysoka
płyta, wyryty w drewnie i wymalowany obrazek przedstawiający zmarłego, pod
spodem tekst wypisany na biało. Otoczone kolorowymi wzorami, wszystkie
wyglądają niesamowicie.
Wesoły Cmentarz
wziął nazwę przede wszystkim od tych barw właśnie, ale nie tylko. Teksty
znajdujące się na nagrobkach to wiersze, opowiadające o życiu pochowanego tam
zmarłego. Mówi się, że to właśnie te teksty są śmieszne i ironiczne, ale nie zawsze
tak jest. Owszem, kilka wśród tych, które odczytałam zawierało elementy
humorystyczne, większość jednakże opowiadała historie często trudnego życia.
Ktoś zza grobu mówił, że spędził całe życie pracując na swoje dzieci, by były
szczęśliwe i miały wszystkiego pod dostatkiem. Ktoś inny żali się, że leży tu
sam, tak, jak sam był przez całe życie – sierota od małego, nigdy nie miał
swojej rodziny. Ktoś opowiada, jak pojechał do pracy za granicę i jak jeździł
traktorem w Hiszpanii, żeby zarobić na życie po powrocie do Rumunii. Malowane
wizerunki mieszkańców Sapanty przedstawiają ich najczęściej przy ich codziennej
pracy – lekarz namalowany jest za biurkiem w kitlu, farmer na swoim traktorze,
kobiety przy krosnach, nauczycielka obok ławki, w której siedzą jej uczniowie. Niesamowitym
było czytać te wszystkie historie. Tym bardziej, że trafiliśmy na moment
nabożeństwa, więc zwiedzanie odbywało się w akompaniamencie śpiewów. Cieszę się
ogromnie, że tam w końcu dotarłam, cieszę się też, że dopiero teraz – dzięki temu
mogłam przynajmniej zrozumieć co czytam, jeszcze kilka miesięcy temu mój
rumuński nie był aż tak dobry...
Wesoły Cmentarz. |
Dom fundatora Wesołego Cmentarza i rzeźbiarza - twórcy kolorowych nagrobków - Stana Ioana Patras, obecnie muzeum jemu poświęcone. |
Muzeum w środku. |
Po Wesołym
Cmentarzu pozostało nam już ostatnie miejsce – Sighet Marmatiei, po polsku
znany jako Syhot Maramorski. Tam mieliśmy jechać w pierwszej kolejności, ale z
racji wszystkich transportowych zawirowań pozostał nam na sam koniec.
W Sighet
chcieliśmy zobaczyć Miejsce Pamięci Ofiar Komunizmu i Ruchu Oporu. Uderzające
miejsce, znajduje się w dawnym komunistycznym więzieniu, a oprócz większych sal
muzealnych, każda maleńka cela więzienna jest obecnie wypełniona eksponatami.
Jedyny problem jest taki, że zdecydowana większość opisów i tekstów, które się
tam pojawiają są jedynie w języku rumuńskim. Ale również wizualnie całość
muzeum robi wrażenie, więc nawet jeśli się nie rozumie, warto zobaczyć. Jest
dużo plansz, zdjęć, eksponatów. Całe jedno pomieszczenie z przedmiotami
codziennego użytku z czasów komunizmu, znalazło się miejsce nawet na szklaną
rybę. Liczne wzmianki o Solidarności. Kilka miejsc stworzonych bardzo „symbolicznie”,
np. całkowicie pusta cela, gdzie światło jednego jedynego reflektora pada na
łancuchy leżące na podłodze.
Zdecydowanie warto odwiedzić.
Poza tym Syhot
jest małym, uroczym miasteczkiem, nie mieliśmy już niestety czasu na zwiedzenie
go bardziej dogłębnie. Czekały nas kolejne długie godziny w pociągu – powrót do
domu, znów z przesiadką, tym razem planowaną, a potem kuszetka już prosto do Bukaresztu.
Gdybyśmy
mieszkali trochę bliżej tamtych rejonów z pewnością udałoby się nam zwiedzić
więcej, albo jeździć tam częściej. Zabrakło mi trochę gór. Zabrakło czasu na
monastyr Barsana. Następnym razem. Wszystko następnym razem :)