sobota, 25 października 2014

Pierwszy tydzień

Pierwszy tydzień prawdziwej pracy tutaj właśnie minął. Wydarzyło się wiele rzeczy i wiele wrażeń na mnie spadło. Postaram się nie narobić tutaj zbyt wiele chaosu przy opisywaniu tego wszystkiego :)

Przede wszystkim małe wprowadzenie, żeby wszystko było jasne. Jestem w Bukareszcie w ramach Wolontariatu Europejskiego. Jest nas tu sześcioro- dwie wolontariuszki z Polski oraz czwórka z Hiszpanii. Razem prowadzimy w szkole zajęcia dla dzieci (6 do 12 lat)- głównie z angielskiego, ale też z hiszpańskiego i edukacji pozaformalnej.W praktyce oznacza to naukę przez zabawę, czyli to, co dzieci lubią najbardziej. Niezależnie od miejsca na świecie.

Pierwszy dzień był dość stresujący. Zajęcia są w małych grupach, zaledwie dziesięcioosobowych. Ale nie jest zapewne dla nikogo tajemnicą, że opanowanie dziesiątki dzieci nie jest łatwe, nawet jeśli potrafisz się z nimi werbalnie porozumieć. A co dopiero, jeśli nie znasz ich języka, a one nie znają twojego... Mimo to dzielnie wkroczyliśmy do sal lekcyjnych, żeby stawić czoła wyzwaniu. Jak dla mnie- największemu wyzwaniu, z jakim przyszło mi się w życiu zmierzyć. Mieliśmy oczywiście pomoc w formie naszych rumuńskich przyjaciół z organizacji, która nas tu gości- tłumaczenia rychło okazały się dość przydatne. Krok po kroku próbowaliśmy poznać dzieciaki i wyjaśnialiśmy im zabawy, próbując przy okazji dowiedzieć się, co już potrafią powiedzieć, czy napisać po angielsku.

Każdego dnia z zachwytem odkrywałam coś nowego. Przede wszystkim to, jak bardzo chętni do zabawy i nauki są nasi podopieczni. To, co dla nich wymyślamy, naprawdę ich cieszy. Hitem tygodnia okazała się być gra "Touch Yellow". Zasady są bardzo proste- my podajemy kolor, a zadaniem dzieci jest znaleźć w klasie przedmiot w danym kolorze i dotknąć go. Zabawa oczywiście pozwala dzieciom na bieganie po sali i robienie zamieszania- myślę, że właśnie dlatego okazała się być ich ulubioną. Mimo wszystko- to takie proste, a dało tyle radości... My natomiast przy okazji nauczyliśmy się kolorów po rumuńsku.

Wchodzisz do szkoły i nagle na szyję rzuca ci się trójka dziesięciolatków, których poznałeś wczoraj na lekcji. Witają się, pytają, jak się masz. Odprowadzają pod drzwi klasy. A tam czeka na ciebie kolejne stadko gotowe do zabawy. I natychmiast okazuje się, że co najmniej połowa z nich potrafi się porozumieć po angielsku! Pomoc z tłumaczeniem raczej nie będzie dziś potrzebna. Jeśli któreś z dzieci czegoś nie rozumie, koledzy szybko mu pomogą, wytłumaczą. Niektóre nie mają żadnej bariery językowej. Jeśli umieją coś powiedzieć po prostu to mówią. Same przychodzą po lekcjach i zagadują. Wyrywają się do odpowiedzi, gdy o coś zapytamy. Oczywiście, że są i tacy, którzy rozrabiają, którzy się boją odezwać, którzy nie znają niemal ani słowa po angielsku. Ale to nic nie szkodzi. Po trochu, po trochu, mam nadzieję, że będzie coraz lepiej.

Im się naprawdę chce. To jest chyba najpiękniejsze. Zwłaszcza, że ostatnio zaczęłam się naprawdę przyzwyczajać do okrutnie postępującego powszechnego "niechcemisia". Zapytane o to, co im się najbardziej podobało i co chciałyby jeszcze na zajęciach robić, dzieci po chwili wstydu i wahania zaczęły jedno przez drugie odpowiadać.

Od zawsze powtarzałam, że nie chcę być nauczycielką. Odkąd jestem animatorką skawińskiej scholi uwielbiam pracować z dziećmi, ale to zawsze było takie "z doskoku", raz w tygodniu. Nie sądziłam, że aż tyle radości będzie mi dawało robienie tego codziennie.
Oczywiście, to dopiero pierwszy tydzień. To dopiero początek, a że był to dobry początek, radość mnie roznosi. Teraz to nic innego, jak mieć nadzieję, że tak zostanie.

Oprócz pracy w szkole raz na jakiś czas będziemy dla dzieci organizować dodatkowe zajęcia na różne tematy. Pierwszym okazało się być Halloween. I tu znów zaskoczenie- wiem, że najprostsze rzeczy są najlepsze, ale mimo to, nie pomyślałabym, że duch z papieru toaletowego i plastikowego talerza może stać się dla dziecka takim skarbem. Pod warunkiem, że jest własnoręcznie zrobiony. Podobnie z duchem ze szmatki i sznurka. A i rodzice byli zadowoleni- bawiąc się w tworzenie mumii dzieci wreszcie mogły do woli pobawić się papierem toaletowym, na co nigdy nie dostają, oczywiście, pozwolenia w domu. Nie oszukujmy się, dla nas to wszystko to też była świetna zabawa. Ale usłyszeć od jednego z rodziców "Jesteście wspaniali, że to robicie" naprawdę dodaje skrzydeł.



Przez najbliższe dwa tygodnie zajęć w szkole nie będzie. Jutro nasza zacna gromadka wyjeżdża w góry, żeby się doszkolić, a w następnym tygodniu dzieci mają wolne od szkoły. Mamy czas, żeby ochłonąć, przygotować się do kolejnych tygodni pracy.

Dziś natomiast szał za oknem. Popołudniu zaczął sypać śnieg. Dużo śniegu. I dalej sypie. Oczywiście, jak to w mieście, jest chwila śniegu, a potem już tylko błotna ciapa. Ale z perspektywy dziesiątego piętra pięknie wyglądają olbrzymie płatki śniegu, jak suną na dół na ulicę. No i mam wrażenie, że w Polsce dawno takiego sypania nie było, zwłaszcza w październiku. Mam nadzieję, że w górach pogoda nam się uda- bez śnieżycy może się obejdzie, ale marzy mi się bałwan...

niedziela, 19 października 2014

Drobny polski fenomen

Dziś będzie krótko, szybko i o jednej rzeczy.

Jeszcze przed przyjazdem tutaj przegrzebałam Internet w poszukiwaniu polskiej Mszy Św. w Bukareszcie. Jestem katoliczką, zależało mi więc, by przez te wszystkie miesiące tutaj też móc uczestniczyć w nabożeństwach. Znalazłam informację, że owszem, taka Msza jest. Po przyjeździe odnalazłam odpowiedni kościół. Świetnie, blisko mieszkania!

Dziś, w pierwszą niedzielę mojego pobytu tutaj, zebrałam swoje zwłoki o świcie, czyli o 11.00 i wyruszyłam do kościółka. Gdy tylko tam weszłam, pomyślałam- rany, jak w domu. Chodzi o to, że większość świątyń tutaj to prawosławne cerkwie, kościołów katolickich nie jest wiele. Bardzo lubię cerkwie, są absolutnie przepiękne, ale miło zajrzeć do katolickiego kościoła. Ludzie pomału się schodzili. Wszyscy witali się ze sobą, uśmiechali. Około 50 osób- niewielka wspólnotka. Widać jednak, że działa prężnie i jest ze sobą zżyta. Ksiądz wyszedł na kilka minut przed mszą, rozglądając się za kimś, kto przeczyta czytanie. Na ogłoszeniach duszpasterskich poruszał sprawy bliskie ludziom, trochę jak w rodzinie, która omawia plany na weekend... Miałam o wiele silniejsze niż zwykle poczucie, że Kościół naprawdę jest wspólnotą.

Po mszy postanowiłam pójść do zakrystii, żeby się przedstawić i przywitać. Zostałam przyjęta bardzo ciepło, zasypana informacjami, ale też pytaniami, choćby "Masz gdzie mieszkać?". Troska ogromna. Od razu padło też pytanie, czy byłabym chętna kiedyś przeczytać czytanie albo zaśpiewać psalm. Od razu zostałam też przedstawiona chłopakowi prowadzącemu śpiew na nabożeństwie, a on zaprosił mnie na próbę. W ciągu minuty stałam się częścią wspólnoty. I, co ważne, natychmiast poczułam się lepiej. Dobrze wiedzieć, że w kompletnie obcym mieście jest jakaś grupa, do której można się zwrócić. To sprawia, że czujesz się bezpieczniej. Ot, socjologia...

Polscy katolicy to, zdaje się, pewien fenomen na świecie. Gdziekolwiek się nie ruszę, niemal zawsze da się znaleźć polską mszę, polską parafię, jakąś wspólnotę. W jakiś sposób to niesamowite, że mimo laicyzacji, o której tyle się mówi, wiara nadal jest czymś tak ważnym dla ludzi, dla emigrantów. Czymś, co łączy i daje poczucie przynależności.

I cieszę się, że tam trafiłam.

czwartek, 16 października 2014

Bună dimineaţa

Pierwsze trzy dni w Bukareszcie minęły jak podczas każdej niemal podróży jaką w życiu odbyłam- czyli dwojako. Bo to tak jest, jak się przyjeżdża w nowe miejsce i robisz bardzo wiele rzeczy naraz, a do tego jeszcze nowe miejsca, nowi ludzie, nowe wszystko, nawet woda w kranie jakaś inna. I zawsze w takiej sytuacji, po kilku dniach, jak siądziesz i zaczniesz się nad tym zastanawiać, nie mieści ci się w głowie, że tak szybko te trzy dni minęły, a jednocześnie trudno uwierzyć, że to DOPIERO trzy dni, bo przecież już tyle się wydarzyło. Dokładnie tak samo jest i tym razem. No, może jednak troszkę inaczej, bo nie czuję takiego ciśnienia, że powinnam jak najszybciej zwiedzić, jak najszybciej spróbować lokalnego jedzenia, jak najszybciej postarać się zrobić tutaj cokolwiek. Mam przecież tak wiele rumuńskich tygodni przed sobą...

Podróż minęła spokojnie, chociaż oczywiście zaplanowałam ją tak, żeby było ciekawie. W tym wypadku adrenalinę miał mi zapewnić ograniczony czas na przesiadkę. Do Budapesztu miałam planowo dojechać o 22.00, a o 23.30 odjeżdża pociąg do Bukaresztu. Z dworca Keleti, położonego jakieś 4km od autobusowego Nepliget. 4km to nie drugi koniec miasta, delikatne 30min żwawym marszem, ale z 30kg bagażu w walizce i nie znając dokładnie układu ulic robi się z tego "Myszyn Ymposybul". Uprzedzając komentarze na temat walizki- i tak uważam za duże osiągniecie, że spakowałam się w jedną zaledwie walizkę i stosunkowo niewielki plecak. Szkoła Efektywnego Pakowania Mamy Jakubek- polecam!
Wracając do Budapesztu, zapłaciłam cwanemu taksiarzowi bandycką stawkę za przewiezienie mnie na dworzec. Cóż- albo kasa, albo pociąg. Wybrałam pociąg. Znając życie, jadąc metrem nie udałoby mi się na niego zdążyć... Dodatkowo zapłaciwszy niewiele więcej niż teoretycznie bym mogła, jechałam w szalenie komfortowych warunkach- czyt. miałam sypialny przedział tylko dla siebie. Ha! Dojechałam do Bukaresztu popołudniu we wtorek, całkiem wypoczęta, jak na kogoś, kto ma za sobą 24h podróży.

Pierwsze wrażenie z miasta- dość smutne i ponure. W dzieciństwie powiedziałabym "szaro-buro-papuciate". Jak do tej pory to wrażenie nie uległo zbytniej modyfikacji, ale wszystko jeszcze przede mną. Mieszkanie na 10. piętrze, przy Ulicy Przyszłości. Można by się doszukiwać głębszego znaczenia tego, że akurat przy takiej ulicy padło nam mieszkać- zostawiam to Wam.

Nie będę się na razie rozpisywać o wpółlokatorach i mieszkaniu jako takim- na to jeszcze przyjdzie czas. Na razie miałam okazję podreptać trochę przy okazji załatwiania różnych spraw po ulicach Bukaresztu i jak na wykształconą Panią Socjolog przystało staram się czynić obserwacje przy każdej okazji.

To, że w dwumilionowym mieście komunikacja miejska jest zapchana, nikogo zapewne nie dziwi. Zauważyłam jednak, że kompletnie niezależnie od kraju i narodowości są zachowania powszechnie uznawane za wkurzające, a jednak mnóstwo ludzi tak robi. Jarosław Grzędowicz w "Panu Lodowego Ogrodu" pisał o tego typu kuriozach "stała kosmiczna". Tu też takie zauważyłam. Zasada "najpierw wysiadamy, potem wsiadamy" jest jedną z najsensowniejszych niepisanych reguł społecznych o jakich słyszałam, a mimo to zawsze znajdą się ludzie, którzy będą próbowali zrobić odwrotnie. Drugi klasyk to wstawanie i próba przedostania się do drzwi w celu wysiadania w największym nawet ścisku, jeszcze zanim autobus ruszy z poprzedniego przystanku. Dlaczego o tym wszystkim piszę? Może mam dzień "hejtu" na komunikację miejską. A może po prostu to mi uświadomiło, że naprawdę istnieją "stałe kosmiczne"- rzeczy, które, choć irytujące, potrafią przybliżyć cię odrobinę do domu, nawet jeśli jesteś bardzo daleko od niego.

Z ciekawostek miejskich- bilety kupuje się w specjalnie przeznaczonych do tego budach. I zdaje się, że nigdzie indziej. Jak dokładnie działa system biletowy, nie do końca wiem, na szczęście bardziej ogarnięci ode mnie ludzie załatwili mi coś na kształt Karty Miejskiej, więc nie muszę się szczególnie przejmować biletami (wybacz, Paweł M.!).

Rzecz, o którą pytają zawsze wszyscy- CENY. Ten temat zapewne będzie przewijał się wielokrotnie, z czasem będę mieć coraz lepsze rozeznanie w różnych produktach i porównaniach między Polską a Rumunią. Jak na razie, absolutny hit tygodnia- kebab za cztery złote (Rafał W., POZDRAWIAM!). I to całkiem dobry kebab. Myślę jednak, że nie ma co się tym zbytnio sugerować. Na ten moment nawet robiąc zakupy spożywcze zazwyczaj robimy je "na szybko". Czas na porządny cenowy research jeszcze przyjdzie.

Zajęcia z dziećmi zaczynamy w przyszłym tygodniu. Byliśmy już w szkole, w której będziemy prowadzić warsztaty. To był chyba pierwszy moment rzeczywistego olśnienia w Jakubkowym Móżdżku na temat tego, co robię. I to był moment, kiedy przypomniałam sobie drugą w kolejności rzecz, jaką słyszałam najczęściej (zaraz po pytaniu "Czemu Rumunia?").
"Odważna jesteś", "Ja bym się nie zdecydował", "Podziwiam".
Ego rośnie. Ale ja się zastanawiam, czy do rzeczywiście jest odwaga, i czy to jest kwestia tego, że się "zdecydowałam". Bo mam wrażenie, że po prostu przyszedł moment, w którym poczułam, że tak trzeba. Niezależnie od tego, czy się boję i tak dalej. Mam tylko nadzieję, że z czasem mi nie przejdzie to przekonanie, że jestem w odpowiednim miejscu i czasie.

Stereotypy robią swoje. Razem ze wszystkimi ostrzeżeniami typu "uważaj, mnie tam okradli". Z całej siły staram się tego nie robić, ale najczęściej chodzę z torbą przyciśniętą łokciem do boku, tak, żeby nawet mrówka nie mogła się do niej wśliznąć. Rodzice będą ze mnie dumni- środki ostrożności przede wszystkim. A ja mam poczucie, że dałam sobie coś wcisnąć do głowy. Że rzeczywiście myślę schematami zakorzenionymi przez stereotypy. Co nie zmienia faktu, że nadal zamierzam piekielnie pilnować swoich rzeczy będąc na mieście...

Natłok wrażeń i spostrzeżeń wszelakich jest ogromny. Mam nadzieję, że z czasem to wszystko jakoś uporządkuje się w mojej głowie i zacznę pisać krócej i nieco mniej chaotycznie. A jutro może w końcu uda mi się wziąć mapkę i łapkę i pójść odkrywać rumuńską miejską dżunglę...

poniedziałek, 13 października 2014

Jeszcze nie...

Jeszcze piszę z Polski. Do odjazdu kilka godzin, walizka wypchana do granic możliwości już czeka w przedpokoju. A ja mam jeszcze moment na przedwyjazdową melancholię i refleksję.

Tak w ogóle to jestem Kinga. Mam 23 lata. Jest 13 października 2014 roku i jest to dzień rozpoczynający prawdopodobnie największą przygodę mojego życia. Dziś wyjeżdżam z Polski na dziewięć miesięcy. Do Rumunii. Do Bukaresztu. Na Wolontariat Europejski, czyli EVS. Ciekawych szczegółów działania tegoż wolontariatu odsyłam np. TUTAJ.

Pytaniem, które w ciągu ostatnich dwóch tygodni słyszałam najczęściej, było: "ALE DLACZEGO DO RUMUNII???" Najdziwniejsze jest to, że nie ma konkretnego powodu, dla którego to właśnie ten kraj wybrałam. Śmieję się, że to Rumunia wybrała mnie. I trochę rzeczywiście tak jest. Na wiosnę, gdy moment zakończenia studiów i obrony licencjatu zaczął niebezpiecznie szybko się zbliżać pojawiło się niezbyt proste pytanie: "Co dalej?" Uznawszy, że chwilowo edukacji mam dość, postanowiłam zrobić sobie rok przerwy. Ładnie, fancy po angielsku to się nazywa "gap year". W ramach takiego gap year można robić mnóstwo różnych rzeczy. Za namową starszej siostry zdecydowałam się spróbować "załapać" na Wolontariat Europejski. Od kwietnia przegrzebywałam strony internetowe w poszukiwaniu miejsca, organizacji i projektu, na który mogłabym wyjechać. I tak przez kilka miesięcy siałam swoim CV na lewo i prawo. Przyjaciele wiedzą, że podejść było kilka(naście/dziesiąt). Słyszeli już ode mnie hasła "Jadę do Armenii", "Jadę do Turcji", "A nie wiem, może jednak Węgry", "Finlandia, do Finlandii jadę...". Próbowałam raz za razem, ale na EVS nie aż tak łatwo się dostać. Zwłaszcza na taki długoterminowy. W końcu organizacja goszcząca musi być pewna, że wybrała kandydata, który dobrze poradzi sobie z planowanymi zadaniami. W końcu- Rumunia. Sprawa trochę last minute, w wyniku splotu różnych wydarzeń na kilka dni przed początkiem projektu okazało się, że organizacja w Bukareszcie musi znaleźć wolontariusza z Polski. Pomyślałam "A co tam, spróbuję ostatni raz tej jesieni, a potem zaczynam szukać pracy, jak normalny człowiek". Oczywiście Los udowodnił mi, że normalnym człowiekiem jednak nie jestem i 1 października dostałam maila z gratulacjami i informacją, że JADĘ. Pracować tam będę z dziećmi i młodzieżą. Z racji, że projekt w zasadzie zaczynał się właśnie 1 października, jestem nieco spóźniona do Bukaresztu... Miałam jakieś dwa tygodnie na ogarnięcie wszystkiego przed wyjazdem. To tak bardzo w moim stylu...

No i teraz siedzę na walizkach (w sumie to na jednej, ale wielkiej...) i zastanawiam się, kiedy do mnie naprawdę dotrze, co robię. Ściskałam się i żegnałam już z wieloma przyjaciółmi, tysiąc razy powiedziałam w myślach i na głos "Wyjeżdżam do Rumunii" i dalej do mnie nie dociera. Myślę, że to w dużej mierze kwestia nowoczesnych technologii. Niby wyjeżdżam na strasznie długo, ale przecież jest Facebook, Skype i stosunkowo niedrogie smsy w Unii Europejskiej. Nie jadę do dżungli, stały kontakt zarówno z rodziną, jak i z przyjaciółmi będzie się dało utrzymać. Podejrzewam, że to myślenie trochę się zmieni, jak już będę na miejscu i do Jakubkowego Móżdżka dotrze, że MIESZKAM niemal na drugim końcu Europy i że co najmniej do Bożego Narodzenia nie zobaczę NA ŻYWO nikogo z najbliższych mi osób.

Jest jeszcze jedna ciekawostka przedwyjazdowa, z którą nigdy wcześniej się nie zetknęłam, z racji, że nigdy nie wyjeżdżałam na tak długo. Nagle zauważyłam na półce z książkami rewelacyjny album o Afryce. Nagle zwróciłam uwagę na to, ile mam świetnych książek, których nigdy nie zaczęłam czytać. Nagle dotarło do mnie, że mam swój ulubiony kubek, z którego herbata smakuje jakoś lepiej, a z którego nie będę mogła pić przez kilka miesięcy,  bo chyba już się nie zmieści do walizki... Zrozumiałam, jak wiele ciekawych rzeczy mogłam od zawsze robić w domu, ale nie robiłam- najczęściej z lenistwa. Tak się mówi, że to, co się ma docenia się dopiero jak się to straci. Najczęściej się tak mówi w odniesieniu do ludzi. Ja przez ostatnie parę dni odkrywam, że tyczy się to też czasu i tego, jak można go spędzać.

Wiem, że to brzmi, jakbym leciała na całe życie na inną planetę, a nie na kilka miesięcy do Bukaresztu. Google Maps mówi, że to tylko 1215km, a ja wierzę w Google Maps. A jednak mam przebłyski, kiedy czuję się, jakbym faktycznie leciala w kosmos. Pozostaje mi wierzyć, że te dziewięć miesięcy tam wykorzystam w stu procentach i nauczę się korzystać z czasu jak najlepiej. Że po powrocie do domu znajdę chwilkę, by obejrzeć ten album o Afryce, żeby pójść na basen, i tak dalej i tak dalej. Że nauczę się nie być leniuszkiem. A Wam życzę, żebyście spróbowali się z tym zmierzyć tu i teraz, bez konieczności wybywania za granicę ;)


Mam nadzieję, że chętnie będziecie czytać moje rumuńskie nowości. Na blogu na pewno będą pojawiały się dłuższe opowiastki o mojej pracy i życiu na co dzień w Bukareszcie. Krótkie relacje na szybko i zdjęcia pojawiać się będą głównie na stronie na Facebooku "Pojechała do Rumunii". A jakbyście byli ciekawi czegoś konkretnego, piszcie na pojechaladorumunii@gmail.com :) Jeśli zmusicie mnie do poszukiwań odpowiedzi na Wasze pytania będę tym szczęśliwsza :)

La revedere!!! :)