wtorek, 11 sierpnia 2015

Nowa codzienność

UORANYBOSKIE dwa tygodnie ponad nie pisałam. Tak po prawdzie to głównie dlatego, że nic porywającego się nie dzieje. Osadzam się w nowej rutynie.

Praca jest ok. Call centre, międzynarodowe biuro rezerwacji sieci hoteli. Przyjmuję głównie telefony po polsku, ale też po angielsku. Ekipa bardzo radosna i pomocna, głównie "lokalsi", ja i Ewa jesteśmy w naszym zespole jedynymi z zagranicy. Nasłuchuję jak mówią po rumuńsku. Cośtam nawet rozumiem...

Jako, że to nie my dzwonimy do ludzi i próbujemy im sprzedać trampki w cenie lampki, czasem jest cisza. Nikt nie dzwoni, nikt nie podróżuje, nikt nie rezerwuje. A czasem telefony sie urywają i trzeba przeskakiwać z polskiego na angielski, z angielskiego na polski, a zresztą ludzie nie tylko robią rezerwacje, ale też anulują rezerwacje, bądź pytają, czy parking jest, czy można psa i o tysiąc innych rzeczy. Olbrzymia większość klientów jest miła, czasem żartują, czasem dopytują o różne drobiazgi, ale chyba jeszcze nie miałam klienta, po którym zgrzytałabym zębami albo poczuła się zmieszana z błotem. Jest ok.

Mimo to, już teraz widzę, że praca w trybie 8h za biurkiem nie jest moim przeznaczeniem. Nie potrafię tak. Zwłaszcza, że w gruncie rzeczy ciągle jest to samo. Ta sama formuła odebrania telefonu, bardzo podobne przypadki. Mało się dzieje. Nawet jeśli dzień jest pełen telefonów, to jest w kółko ta sama śpiewka. Ja wieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeem, tak po prostu wygląda call centre. Ale ja tak nie lubię. Nie narzekam na swoją pracę- 8 godzin w wygodnym biurze, z sympatycznymi ludźmi przy pracy nie wymagającej olbrzymiej siły fizycznej, czy psychicznej. Ale nie czuję się w tym stuprocentowo dobrze. Widocznie do innych rzeczy zostałam stworzona...

Staram się zatem urozmaicać sobie czas przynajmniej popołudniami. Mieszkanie w dużym mieście sprzyja - jest gdzie uciec przed nudą i upałami. A upałów nie brakowało przez ostatnie kilka tygodni.. Cały miesiąc temperatury sięgały codziennie 40, czy 42 stopni, czasem około północy termometr uliczny pokazywał 32. Tutaj to się nie nazywa lato stulecia, tutaj to jest po prostu lipiec. Z tym, że te upały tutaj są jakoś bardziej do wytrzymania niż w Krakowie. Powietrze jest bardziej suche. Mimo to, w mieszkaniu zazwyczaj się rozpływam i siedzę głównie przy klimatyzatorze lub wiatraczku...

Mieszkanie jest urocze. Bardzo mi się podoba i cieszę się, że je wynajęłyśmy. Wydaje się być stare, ale stare w takim typie "z duszą". Wreszcie mam totalnie własny pokój, z którym mogę zrobić co chcę. Olbrzymie łóżko, starą szafę (nie ma w niej przejścia do Narnii, sprawdziłam), małą nocną szafkę. Po trochu staram się go jeszcze urządzić i zrobić tak, żeby był naprawdę "mój".

Jeszcze jedną ciekawostką związaną z położeniem mieszkania jest to, że mieszkamy naprzeciwko stadionu Dinamo Bucuresti. Jeśli wychodząc z metra widzę żandarmerię i ludzi w szalikach (przy 40 stopniach...), wiem, że będzie mecz. Nasze okna nie są skierowane dokładnie na stadion, ale z boku. Mimo to widać mniej więcej połowę boiska, a już na pewno słychać cały doping.


Z Evelyn - rumuńską współlokatorką - dogadujemy się dobrze. Wprawdzie przez ten pierwszy miesiąc widywałyśmy się rzadko, bo mijały nam się godziny pracy i jak jedna wychodziła/wracała to ta druga jeszcze/już spała, potem zaś Evelyn pojechała do rodzinnego miasteczka i na krótkie wakacje. Ale kilka razy przesiedziałyśmy do późnych godzin wieczornych w kuchni i cały czas, który spędziłyśmy tu razem jak do tej pory był wypełniony "dobrą karmą". Szukamy trzeciej lokatorki do naszego małego stadka.
Stadko składa się też z kota. Właściwie kotki. Mówimy o niej po prostu "The Cat", nie miałyśmy weny do imion... Jest małą, słodką kulką, ale często transformuje się w ninję i uprawia parkour po całym mieszkaniu. Ubaw z nią po pachy i radość mnie rozpiera z faktu, że mam kota.
Szukamy trzeciej lokatorki/ lokatora do naszego malego stadka.

Kot ninja.

If I fit, I sit!


Wracając do urozmaicania czasu- uparcie staram się nie dać zamknąć w ramach "dom-praca-dom". No, to idę - a to do muzeum z Andrei, a to na piknik do parku z Ewą, a to do kina, albo na kręgle... Jeszcze całe mnóstwo nieodkrytych miejsc w Bukareszcie przede mną i jeszcze wiele atrakcji, mktóre mogą mi umilić czas po godzinach.

Chyba po raz pierwszy w życiu (albo po raz pierwszy od bardzo dawna) rzeczywiście pracuję w trybie "po robocie nie gadamy o robocie". Kończę pracę, wracam do domu i nie myślę o pracy, aż do momentu, gdy znów pojawiam się w biurze. Jest w tym coś naprawdę rewelacyjnego...
Myślę, czym by się tu jeszcze zająć, żeby nie uświerknąć przed ekranem... Większość rzeczy, którymi się zajmuję "półsłużbowo - pół-dla-funu" poza pracą jest jednak związana z pracą przy komputerze. Może bym zaczęła znów żonglować? Albo malować? Dawno obu z tych rzeczy nie robiłam, kreatywność rozwinięta w czasie EVSu trochę zdechła.

Jeden z mnóstwa cudownych parków. O parkach jeszcze będzie

Imigrantki na kocyku

Tyle żarcia!


































Pomijając wszystko inne, już w czwartek jadę do Polski. Tak, jadę do Polski i nie przyznałam się do tego całej masie ludzi! Wszyscy, którzy czują się pokrzywdzeni proszeni są o wybaczenie. Jadę na cztery dni, tak po prawdzie na ślub przyjaciółki, i momenty, których nie spędzę balując na weselu lub odsypiając rzeczone wesele chciałabym spędzić przede wszystkim z rodziną. Nie widziałam ich od Bożego Narodzenia i tęsknię okrutnie. Pierwszy raz w życiu jestem poza domem tak długo. Już bym chętnie wpadła do mamy na obiad.

Jeszcze jednej rzeczy mi brakuje - wakacji na wsi. Od drugiego roku życia każde lato spędzałam u dziadków na takiej "prawdziwej" wsi, z krowami i świnkami, owocami prosto z krzaka w sadzie i bieganiem po rżysku. Jak mi tego brakuje! Jak mi tęskno do starego roweru, na którym mogłam śmigać po pustych drogach dookoła powiatu. Jak mi brakuje przesiadywania wieczorami w oborze w oczekiwaniu na ciepłe mleko prosto od krowy. Jakże bym pogadała z babcią i dziadkiem. Jakże bym chętnie coś pomogła przy żniwach razem z kuzynami. Miasto czasem jest naprawdę do bani w porównaniu z tym wszystkim.
Na nowe mieszkanie kupiłam sobie w IKEI pudełka typu "matrioszki", mniejsze w większych. Są eko, naturalne, z jakichś chwastów. Pachną sianokosami. Czasem siedzę z nosem w pudełku i trochę czuję się bliżej domu...

Ot rumuńska rzeczywistość z lekka okraszona nostalgią za Polską...