piątek, 27 marca 2015

Rzeczy, które mogłam zacząć robić już dawno w Polsce, a zaczęłam dopiero w Rumunii

1. Malowanie

Zawsze uważałam się za plastyczne beztalencie. Fakt, faktem, przez lata ciężko mi szło złożenie kartki równo na pół, kota rysuję tak samo od szóstego roku życia, czyli koślawo, a jak próbuję narysować w szkole na tablicy choćby człowieka, to dziewięciolatki w ławkach zaczynają się śmiać... Ale zupełnie przypadkiem odkryłam jak świetne może być malowanie akwarelami totalnych abstrakcji. Kupiłam białe pudełko na papiery, takie kartonowe, z Ikei. Wzięłam farby i zaczęłam je malować, żeby nie było nudne. Kompletnie bez planu, plan poniekąd powstał w trakcie pracy. Wyszło ładnie, pudełko stanowi teraz ciekawy element ozdobny w pokoju. Tak się zaczęło. Pomijając wszystko inne to jest szalenie relaksujące. Okazało się, że czasem po prostu potrzebuję siąść i coś pomalować. Nawet jeśli później wyrzucę "dzieło" do kosza.


2. Żonglerka

Druga dość "artystyczna" rzecz. Żonglować trochę nauczyłam się w liceum. Przez długi czas to była dla mnie metoda na relaks - stałam w pokoju i rzucałam piłeczkami. Na osiemnastkę dostałam od znajomych z klasy poi, nazywane też przez nas latającymi skarpetkami. Bardzo prosta definicja - takie sznurki obciążone piłkami na końcu i tym się macha. Nie machałam przez pięć lat. W końcu tutaj zebrałam się w sobie, przedłubałam youtube w poszukiwaniu videoclipów z instrukcjami, jak to robić, wybrałam sobie park, do którego mogę chodzić, żeby trenować. I trenuję. Uczę się po trochu, jeden trik po drugim i próbuję, aż zacznie wychodzić. Czasem dzieci w parku się zatrzymują i gapią. To miłe, dopóki ręka mi się nie omsknie i nie przywalę sobie w głowę, a oni się śmieją. Ale próbuję dalej.

3. Bransoletki

Najnormalniejsze w świecie bransoletki z muliny, takie plecione, supełkowe. Najprostsza rzecz pod słońcem, widziałam setki ludzi z takimi i nigdy się nie zebrałam w sobie, żeby się tego nauczyć. Tu wystarczył kwadrans, żebym złapała generalną zasadę i rytm. Spodobało mi się. Chyba kupię kilometr muliny.

4. Gotowanie

Jakoś tak wyszło, że nigdy nie uczyłam się gotować. Jakbym została sama w domu na tydzień, to pewnie bym się nie otruła, ani z głodu nie umarła, ale Gordon Ramsay to ze mnie żaden. Czasem lubiłam postać przy garach i cośtam spróbować upichcić. Ale zawsze to były proste rzeczy, sałatka, usmażony kotlet z piersi z kurczaka - mało wymagające, pozwalające eksperymentować. Tutaj trzeba było się rzeczywiście za gotowanie wziąć. I już nawet nie mówię, że nauczyłam się gotować makaron na milion sposobów - z pomidorami, ze śmietaną, z warzywami, z cebulą i ziołami (wersja "końcówka miesiąca"...). Ale korzystając z tego, że jestem w Rumunii, nauczyłam się też robić rumuńskie sarmale i mamaligę. Korzystając z tego, że mieszkam z Hiszpanami nauczyłam się robić prawdziwą, hiszpańską tortillę. A korzystając z tego, że jestem z Polski i trochę mi tęskno do polskiej kuchni nauczyłam się robić placki ziemniaczane, pierogi i świetne mielone mi wychodzą też. I czerpię z tego mnóstwo radości, zwłaszcza, jak rezultat jest smaczny.




5. Bieganie

Połowa mojej rodziny biega. Dużo moich znajomych biega. Mnie to nigdy jakoś nie cieszyło. Wolałam rower. Ale niedawno usłyszałam tu o Color Run - 5km bieg bardziej dla zabawy, niż dla rywalizacji i jeszcze po drodze rzucają w Ciebie kolorową farbą. Zabrzmiało jak plan na świetną zabawę, dogadałyśmy się więc z Laurą, że zaczynamy się przygotowywać i startujemy. Kilometr od domu mamy śliczny park, pogoda ostatnio daje radę - szkoda, żeby się to zmarnowało. No i pierwsze 5k mieć przebiegnięte na Color Run w Bukareszcie - to też stanowi kuszącą perspektywę miłej pamiątki. Także zaczęłam biegać. Dopiero zaczęłam, ale samo to, że mam mobilizację i że naprawdę chcę już jest dla mnie dużym osiągnięciem.

6. Pieśń Lodu i Ognia

To z takich bardziej statycznych aktywności. Serial "Gra o Tron" mam obejrzany w całości. Książkę zaczęłam czytać, pierwszy tom skończyłam, utknęłam w połowie drugiego. Tu zabrałam się za niego od nowa, skończyłam i zaczęłam trzeci. Pochłaniam stronę za stroną, popołudniami, gdy pogoda paskudna, wieczorami przy herbacie, w metrze... czasem jeżdżę dłuższą drogą z centrum do domu, żeby przeczytać więcej. Wiem, niby nic, mało ważne, po co w ogóle o tym piszę. A dla mnie to jednak istotne. Wiem, że zmotywowały mnie niekończące się rozmowy na ten temat z Alvaro i jego przekonywanie, że "muszę" to przeczytać. Poczułam się zmobilizowana. I czytam.


7. Oglądanie filmów po angielsku

I z angielskimi napisami. Też niby drobiazg, ale stało się to dla mnie bardzo naturalne. I mam poczucie, że mocno się dzięki temu rozwijam językowo. A filmów oglądamy sporo. Nie tylko po angielsku w sumie, po hiszpańsku też. I nawet po rumuńsku próbujemy! W każdym razie, też jakoś wyszło, że dopiero tutaj spróbowałam rzeczywiście w stu procentach się zmierzyć z obcojęzyczną kinematografią. I chyba mnie szlag trafi, jak wrócę do Polski i zacznę oglądać telewizję z lektorem...


8. Rozmowy przez telefon w obcych językach

Moja odwieczna zmora. Nigdy nie lubiłam w obcych językach rozmawiać przez telefon. Czasem nawet ze zrozumieniem po polsku, co ktoś do mnie mówi mam problemy... A co dopiero w innym języku. Tu nie mogę tego uniknąć. Powiedzmy, że i tak mam sprawę łatwą, bo praktycznie wszystkie rozmowy telefoniczne, które odbywam to są codzienne konwersacje, a nie formalne, oficjalne rozmowy. A te codzienne to naprawdę niezły trening. I przyzwyczajam się do tego. Coraz rzadziej mi się zdarza rzeczywiście czegoś nie wyłapać ze słuchu. Coraz bardziej naturalnie mi to rozmawianie wychodzi. I wiem, że to mi się kiedyś może bardzo przydać w pracy.



Jaki jest z tego wniosek i morał?

Wniosek jest taki, że prawdopodobnie jest ze mnie kawał leniwca, który może i dużo by chciał, ale mało robi. I tylko sytuacja ekstremalna (czyt. przeprowadzka na drugi koniec Europy) mobilizuje mnie do podjęcia działań. Ale też drugi wniosek, bardziej optymistyczny jest taki, że te działania faktycznie podejmuję i z całej siły staram się korzystać na maksa z czasu, który jest mi tutaj dany.

Morał natomiast jest taki - nie idźcie w moje ślady. Nie czekajcie na wyjątkową okazję, żeby zacząć robić coś, co możecie zacząć robić TU i TERAZ. To zabrzmi bardzo sztampowo i jak z jakiegoś idiotycznego kursu typu "Siedem kroków, by być spełnionym człowiekiem". Ale jeśli możecie zacząć coś robić już dziś i chcecie tego - RÓBCIE TO. Nie powtarzajcie sobie "Mam jeszcze czas", "Może kiedyś". Bo być może życie potoczy się Wam tak, że jednak nie da rady. Ja miałam ogromne szczęście, że okazja mi się nadarzyła. Nie wpadnijcie w pułapkę odkładania małych, prostych marzeń na później. Życzę Wam, żebyście nigdy nie musieli robić takiej listy jak ja :)

wtorek, 17 marca 2015

Życie po prostu!

Zaniedbałam bloga okrutnie. Bite dwa tygodnie nic się tu nie pojawiało. Gdy zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak się stało, pierwsza myśl, która załomotała mi w głowie była dość okrutna: bo nic się nie dzieje i jest nudno! Ale potem przeanalizowałam sprawę troszkę dokładniej.

Fakt, nic nadzwyczajnego się nie działo ostatnio. Żadnych podróży, żadnych szaleństw. Codzienność, rutyna. Dni wyglądają bardzo podobnie do siebie. Czy to źle? Ja myślę, że nie.

Wstajemy rano (wcześniej lub później, zależy kto i w który dzień). Idziemy do biura lub do szkoły (jak wyżej). W szkole lekcje, w biurze praca- przygotowywanie i drukowanie materiałów, planowanie zajęć, czasem jakieś drobne zadanie w ramach pracy organizacji. Malujemy bardzo dużo flipchartów. Potem do domu, obiad. Popołudnia i wieczory zazwyczaj wolne.

Czasem obejrzymy film wyświetlony rzutnikiem na ścianie. Czasem pójdziemy do jakiejś knajpy czy kawiarni. W każdy czwartek staramy się iść razem do jakiegoś lokalu, gdzie jeszcze nas nie było. Czasem ktoś nas odwiedzi i wtedy mieszkanie robi się pełne i hałaśliwe. Tydzień temu zorganizowaliśmy dla dzieciaków warsztaty na temat sztuki współczesnej i przy okazji sami mieliśmy mnóstwo zabawy z przebieraniem się za artystów i próbą malowania obrazów jak Mondrian czy Miró.

Co tydzień planujemy posiłki i robimy duże zakupy. Mamy rozpisane kto, kiedy, gdzie sprząta. Pranie czasem wisi we wszystkich możliwych pomieszczeniach w domu. Muzyka brzmi niemal na okrągło.

Wolne godziny popołudniu i wieczorami każdy wykorzystuje jak chce. Czytamy, malujemy, uczymy się języków, spotykamy się ze znajomymi. Odkąd pogoda zrobiła się ładna królują też spacery.
Ja osobiście dużo czytam, ćwiczę żonglerkę poi (wreszcie!), nauczyłam się pleść bransoletki i nadal najbardziej relaksuje mnie malowanie (co wciąż mnie dziwi...). Odkrywam też w sobie coraz większe upodobanie do gotowania.

No, rutyna. Codzienność. Naprawdę można by powiedzieć, że nuda. Ale mnie to naprawdę zachwyca. Czuję, że wszystko, co jeszcze do niedawna było dla mnie nowe, albo w jakiś sposób dziwne, nadzwyczajne, staje się po prostu częścią mojego życia. I cieszy mnie to!

wtorek, 3 marca 2015

Tym razem poważnie- żebracy w Bukareszcie

Ok z pewnością nie będzie to pełny obraz, no bo skąd miałabym wziąć pełny obraz. Ale trudno mi o tym nie napisać. Chcę tu zawrzeć kilka własnych spostrzeżeń, obserwacji takich, z dnia codziennego, z ulic miasta.

O Rumunii stereotypów jest mnóstwo, o tym nawet nie muszę mówić. Sami wiecie. Otóż, pierwsza i najważniejsza rzecz, która jakoś mi pasuje do tematu.

RUMUNI I CYGANIE TO NIE JEST JEDNO I TO SAMO!!!

I ja Was bardzo proszę, żebyście to sobie zapamiętali. To jest pierwsza i najważniejsza rzecz.

Chodzi o to, że Romów tu jest dużo, owszem, ale nie można utożsamiać jednej grupy z drugą. Naród rumuński w zasadzie cierpi (nie tylko w Polsce, w całej Europie) ze względu właśnie na rozpowszechniony stereotyp. Mój przyjaciel, Andrei, mówił mi, że niejednokrotnie w międzynarodowym towarzystwie, gdy wszyscy się przedstawiali i mówili skąd są, część ludzi brała go na dystans po usłyszeniu "I'm from Romania". Wszystko przez stereotypy.

Nie o tym jednak miałam w zasadzie pisać. Poniekąd jest to związane z tematem, bo rzeczywiście część osób żebrzących to Romowie, ale nie wszyscy, a nawet chyba bym nie powiedziała, że większość.  Generalnie proszących o pieniądze, czy jedzenie jest mnóstwo. Dzieci, bezdomni, matki z maluchami na rękach, chorzy, osoby na wózkach, staruszki... Można ich spotkać wszędzie, każdego dnia. Pamiętacie głośny dość tekst "Dlaczego żebracy trzymają śpiące dziecko?" O mafii, zorganizowanych gangach i tak dalej? Z tego, co się dowiedzieliśmy, tutaj w dużej mierze jest podobnie. Czasem da się zauważyć, że kilka osób żebrzących zazwyczaj w różnych punktach jednego skrzyżowania, stoi razem i o czymś rozprawia. Może po prostu się znają, w końcu stoją całymi dniami w jednym miejscu. Ale gdzieś tam zapala się żarówka, że być może są z tej samej grupy... 

Są osoby stojące przy piekarniach i proszące o coś do jedzenia. Są tacy, co proszą o pieniądze, albo o papierosa. Są tacy, którzy po prostu siedzą zgarbieni gdzieś na chodniku z wystawioną przed siebie miseczką... Różnie się też zachowują. Podszedł do nas kiedyś mężczyzna mówiąc Anecie: "Daj papierosa, przecież widzę, że masz, bo palisz". Tak po prostu "Daj". Gdy odmówiła, wyglądał na strasznie wkurzonego i powiedział coś w stylu "Ale jak to mi nie dasz, jak widzę, że masz?". Postawa roszczeniowa. Masz, to się podziel. Ale bywa też, że po prostu PROSZĄ. Albo nawet nie to. STOJĄ, albo SIEDZĄ. Nic więcej. Czekają. 

Ciężki temat. Tutaj, w stolicy z jednej strony wydaje się, że ten problem nie jest aż tak wielki. To ogromne miasto, pełne pięknych nowoczesnych budynków, restauracji, galerii handlowych, modnie i nowocześnie ubranych ludzi, młodych z gadżetami... 70% dzieci w szkole, w której uczymy ma smartfony nowocześniejsze od mojego... A jednocześnie chyba z tego powodu ta bieda, którą się widuje na ulicach uderza jeszcze bardziej. Jest jednak coś, co poniekąd podnosi mnie na duchu.

Nigdy, nigdzie nie widziałam tylu osób, które by rzeczywiście pomagały. I nawet nie, że dają pieniądze. Tacy też się zdarzają, fakt. Ale wielokrotnie widziałam ludzi kupujących dodatkowy chleb, albo drożdżówkę w piekarni. I żebraków, którzy po dostaniu takiego daru znikali bez śladu. Z wyrazem wdzięczności na twarzy.

Rumunia bogata nie jest. Może w stolicy ludziom generalnie wiedzie się lepiej, ale z tego co wiemy, pensje tutaj szału nie robią. Ludzie często pracują na dwa etaty, żeby wyrobić się choćby z utrzymaniem. Może właśnie to sprawia, że chcą pomóc tym, którzy najwyraźniej mają jeszcze gorzej. Myślę, że często nie jest łatwo zdecydować, że komuś coś damy, zwłaszcza jeśli chodzi o "niepewną" pomoc- no bo nie wiemy, czy ta osoba rzeczywiście potrzebuje pomocy i tak dalej... A jednak, mam poczucie, że tutaj tego wahania jest znacznie mniej... I to naprawdę napawa mnie mocnym optymizmem :)