wtorek, 22 grudnia 2015

Święta

Pierwszy raz w życiu Święta Bożego Narodzenia spędzę poza domem. Całkowita nowość. Trochę dla mnie przerażająca. Pomijając wszystko inne, pracuję jeszcze w Wigilię a potem od 28.12, więc tych świąt to będę mieć tyle, co weekendu właściwie. No i jakoś tak dużo innych argumentów się złożyło, żeby w tym roku Gwiazdki za bardzo nie obchodzić.

No, może nie tyle nie obchodzić, co zrezygnować z takiej "domowo-dekoracyjnej" otoczki. W mieszkaniu będę sama, bo współlokatorki wyjeżdżają każda do siebie. Zresztą, w Rumunii, mimo, że Boże Narodzenie też jest 25 grudnia, celebruje się nieco inaczej- Wigilia nie jest tak istotna. Przygotowywanie wypasionej kolacji tylko dla mnie mija się z celem (w sumie zaprosiłam Andrei, więc dla nas dwojga, ale i tak nie ma co przesadzać z ilością jedzenia...). Udekorowanie domu i postawienie choinki to trochę jak Festiwal Destrukcji stworzony z myślą o kocie. Generalnie- trochę miało nie być świąt.

Ale jakoś nie dało się nie ulec wszechobecnej gwiazdkowej magii i wczoraj wieczorem wyciągnęłam swoje pudło z papierniczymi materiałami a Olivia wygooglala jakieś ozdoby i w czwórkę (Olivia, Carmen, Andrei i ja), zajęliśmy się produkowaniem gwiazdek, śnieżynek, łańcuchów...


W trakcie tego szału kreatywności kot utwierdził nas w przekonaniu, że najnormalniej w świecie robimy mu nowe zabawki.



Dziś rano natomiast poszłam z Andrei na plac targowy kupić wianek z gałązek choinkowych, tu zwany Coronita, bo uznałyśmy, że choć tyle możemy powiesić.



Na placu targowym oczywiście dziesiątki stoisk z ozdobami, zabawkami, światełkami, łańcuchami... wszystko, czego dusza zapragnie. Rzędy wielkich choinek, którym sprzedawcy przycinają pieńki, żeby dopasować stojak. A na części spożywczej ciężko mi było znaleźć żółty ser (potrzebny do obiadu, nie na święta...), bo wszędzie już tylko wieprzowina bożonarodzeniowa (czyt. wszystko ze świniaka od łbów przez skórę po jelita i kopyta).

Pękłam. Kupiłam choinkę. Przyczyniła się do tego w dużej mierze paczka od Świętego Mikołaja z Polski, w której znalazłam całkiem pokaźne stadko bombek i innych bajerów. No i jednak. Drzewko stoi u mnie w pokoju i czeka na ubranie. Papierowy łańcuch wisi w przedpokoju. Blok czekoladowy chłodzi się już w lodówce. A mi w głowie grają różne świąteczne hity radiowe.



Święta będą. W Wigilię prosto z pracy lecę do Domu Polskiego załapać się na kawałek wigilii tam, a potem na 19.00 na pasterkę (cytując ks. Matei: "Wciśniemy naszą polską pasterkę między węgierską o 18.00 i rumuńską o 20.00 :)). Potem do domu i wtedy dopiero zacznę przygotowywać kolację...

A 25 grudnia zamierzam iść do cerkwi. Doszłam bowiem do wniosku, że przecież jestem w prawosławnym kraju i to jest cudowna okazja, żeby dowiedzieć się, jak celebracja wygląda u nich!
No, a w międzyczasie tego wszystkie rodzinny Skype będzie obowiązkowo :)



Radosnych świąt zatem wszystkim, co w kraju z rodziną, i wszystkim, którzy z dala od najbliższych!

A tuż po świętach czeka Was drobna niespodzianka na blogu :)

piątek, 13 listopada 2015

Weekendul Siostrzanilor Jakubescu (+ o klubie Colectiv)

Rodzina zdecydowała się w końcu wysłać delegację na przeszpiegi, jak też sobie najmłodsza Jakubkowna ze Skawiny radzi w wielkim, rumuńskim świecie.
Żartuję. Moje siostry zwyczajnie upolowały tanie loty w Szalonych Środach LOTu i postanowiły wyrwać się do Bukaresztu.

W gruncie rzeczy miałyśmy ekstremalnie mało czasu, a dużo planów. Wiedziałyśmy, że coś z naszego ambitnego grafiku trzeba będzie powycinać, zdecydowałyśmy się zdecydować w zależności od pogody, zachcianek, nastroju i innych okoliczności przyrody.

A zatem przylot nastąpił w piątek w godzinach wczesnopopoludniowych. Pierwsze trzy godziny spędziłyśmy na standardowej przywitalnej gorączce, czyli szybkie zakupy, bo dziewczyny głodne (LOT nie karmi), jedzonko, wypakowywanie się, moje zachwyty nad drobiazgami z domu (od babcinego dżemu, przez mamine śliwki w occie, Grzaniec Galicyjski, po naszyjnik od rodziców i paczkę skarpet wyglądających jak pudełko sushi). Potem nastąpił pierwszy punkt Parady Atrakcji.

Atak klonow.

Kolacja w la Placinte. La Placinte to sieć restauracji, zasadniczo bardziej mołdawskich niż rumuńskich, ale serwujących pyszne dania w miłej atmosferze. Dekoracje przypominają nasze Podhale. Po długiej i głośnej debacie po polsku, zostałam sforsowana do złożenia zamówienia po rumuńsku. W międzyczasie dowiedziałyśmy się, że kelnerzy na zapleczu niemalże zakładali się o to, skąd jesteśmy, bo nie byli pewni, czy z Mołdawii, czy z Rosji; nikt nie mógł nas zrozumieć, ale wszystkim wydawało się, że łapią w naszej paplaninie jakieś znajome dźwięki.

Zdecydowałyśmy się zamówić placinte, czyli poniekąd danie sztandarowe restauracji. O placintach wspominałam już kiedyś, przy okazji opowieści o jedzeniu w Rumunii i o piekarniach, Generalnie placinta to placek, przybiera różne formy, ale jedno jest pewne- jest czymś nadziany i przepyszny. Tego pierwszego wieczoru zatem placinty królowały na stole. Jeden gruby placek z serem, jeden cienki placek z kapustą, "kwasioly" do przegryzienia, a potem na deser jeszcze plackowe rulony z dynią.

Między daniami przejrzałyśmy mapkę, którą dziewczyny skądś wytrzasnęły i wspomagając się Trip Advisorem zaczęłyśmy rozglądać się za planem na wieczór. Decyzja zapadła szybko - shisha za 15 lei, to się nie może zmarnować! Poza tym bukaresztańskie "centrum shishowe" znajduje się w uroczej uliczce, którą i tak warto odwiedzić. No to, do centrum!
W metrze zdecydowałyśmy, że wysiądziemy na Universitate. To tam przez ostatnie niemal dwa tygodnie działa się historia Rumunii.
_______________________________________________________
30 października w bukaresztańskim klubie Colectiv wybuchł pożar. Odbywał się wtedy koncert zespołu Goodbye to Gravity, uświetniony pokazem pirotechnicznym. Coś poszło nie tak. Ogniem zajęły się filary i sufit klubu a 400 osób, które były w środku zaczęły w panice uciekać.
Jak do tej pory, zginęło 55 osób. Tamtej feralnej nocy ofiar było 27, ale prawie 200 osób wylądowało w szpitalach, wiele w stanie krytycznym. W ciągu kolejnych dni media podawały informacje o następnych ofiarach.
W całej Rumunii rozgorzała dyskusja. Właściciele klubu oskarżeni zostali o nieumyślne spowodowanie śmierci, ale wściekłość ludzi obróciła się przede wszystkm przeciwko politykom. Jak to się stało, że było aż tyle niedopatrzeń? Kto na co przymknął oko? Kto komu dał w łapę? Kto zignorował które przepisy bezpieczeństwa?
Klub nie miał zgody na pokaz pirotechniczny. Ściany nie było zabezpieczone, filary pokryte tanim materiałem, który nie mógł wytrzymać ognia, sufit był drewniany. W klubie mogło być maks. 80 osób. Było 400. Jedno wąskie wyjście. Żadnego systemu przeciwpożarowego.
Rumunia wyszła na ulice. Najpierw w Bukareszcie, potem w innych miastach rozpoczęły się protesty przeciwko korupcji i ignorowaniu przepisów. Żądano dymisji mera Sektoru 4 Bukaresztu, gdzie znajdował się Colectiv, potem dymisji premiera. Victor Ponta faktycznie podał się do dymisji i to ruszyło ludzi jeszcze bardziej. Poczuli, że mogą coś osiągnąć. 5 listopada na ulicach samego Bukaresztu protestowało 35000 osób. Drugie tyle w innych miastach w całej Rumunii.
Prostesty odbywały się bez przemocy i incydentów. Ludzie pilnowali się nawzajem, bo wiedzieli, że jeśli zapłonie choć jedna butelka, jeśli rzucone zostanie w żandarmerię choć jedno zgniłe jabłko, cała akcja straci na znaczeniu. Chodziło przecież o to, żeby uhonorować tych, którzy zginęli i zwrócić uwagę na to, do czego doprowadza zły system polityczny. Dlatego ta "rewolucja" odbywa się stosunkowo cicho. Tłumy wędrują pod Uniwersytet (gdzie w 1989 w Bukareszcie zaczęła się prawdziwa rewolucja, która obaliła komunizm), machają flagami, wykrzykują hasła, stoją z transparentami. Żadnej przemocy, żadnego ognia.
Prezydent Klaus Iohannis wyznaczył nowego premiera, spotkał się z protestującymi. Na Placu Uniwersyteckim nie ma już tysięcy osób każdego wieczoru, ale ciśnienie w kraju trwa.




W tej piątek, gdy przyjechały Ela i Monika, wybrałyśmy się tam, aby uczestniczyć w historii. Widziałyśmy ludzi machających flagami i rozwieszone między znakami drogowymi sznurki z zawieszonymi postulatami. Widziałyśmy staruszków i dzieciaki, wśród masy ludzi, która przyszła tam żądać zmiany.
_______________________________________________________

A zatem Siostry Jakubescu postanowiły się przyjrzeć z bliska najważniejszym wydarzeniom społecznym w mieście, a potem zobaczyć Stare Miasto nocą.

Naszym pierwszym przystankiem był Pasaj Villacrosse. To zamknięta uliczka, wąski deptaczek maksymalnie wypełniony knajpkami i kawiarniami. Cały zaułek sprawia przytulne wrażenie, głównie ze względu na swoje niewielkie rozmiary i charakter. Fasady budynków wyglądają tu trochę jak krakowskie kamieniczki, ale sufit rozpięty między nimi jakoś przypominał mi Gran Bazaar w Istambule. Dość, że jest gdzie usiąść, wypić piwo, czy herbatę i zamówić niebotyczną narghilę w śmiesznie niskiej cenie.

No, to posiedziałyśmy w oparach wonnych, orientalnych dymów. Temat protestów wciąż nam towarzyszył, bo telewizory wyświetlały kanały informacyjne z relacjami.
Gdy shisha przestała smakować melonem a zaczęła samym węglem zdecydowałyśmy się zmienić lokal. Poszłyśmy spacerkiem przez centrum z planem znalezienia jednego pubu, który Monika wydłubała na Trip Advisorze. Zamiast tego wylądowałyśmy w Storage Room. Przytulne, ciekawe miejsce, kolejne piwo, wielki talerz nachosów. Wróciłyśmy ostatnim metrem, bo na dzień następny też miałyśmy ambitny plan - wstać rano, iść około 8.00 na bazar, a potem na 10.30 na Free Walking Tour.

HAHAHA. Dobre.
Wstałyśmy o 9.30 i uznałyśmy, że olać poranny Free Tour, pójdziemy na popołudniowy. Poranek zatem zapanował pod znakiem placu targowego Obór.
O Oborze już wspominałam. Targ okazał się być najciekawszym punktem wycieczki, spędziłyśmy tam prawie dwie godziny, spacerując wśród owoców, serów i innych ciekawostek. Dobrze, że złożyło nam się tak, że było więcej czasu na to.

Po szaleństwie zakupowym i chwili lenienia się w domu zebrałyśmy się jednak na Free Tour. To najlepszy sposób, żeby zobaczyć wszystko, co najważniejsze w Bukareszcie. Grupa przerosła nasze oczekiwania, przyszło chyba z 70 osób. Przewodnik, Andrei, też był zaskoczony, ale poradził sobie naprawdę dobrze. W ten sposób udało nam się sprytnie obskoczyć najważniejsze miejsca w mieście.

Dawna siedziba banku CEC

Dziedziniec cerkwi Stavropoleos

Piata Universitate

Kosciol doslownie otoczony blokami

Spożywcza część wycieczki miała swoją kontynuację jeszcze tego samego dnia w Tavernie Covaci. Znajduje się ona w sercu Starego Miasta i jest klimatycznym, rumuńskim miejscem- malowane garnuszki stoją obok drewnianych, ciężkich stołów, gra muzyka na żywo, na ścianach wiszą zdjęcia i obrazki przedstawiające rumuńskie krajobrazy.
Zamówiłyśmy całe mnóstwo rzeczy, na zasadzie "wszystkiego po trochu". Zupa, potem mici (które ostatecznie jadłam tylko ja), oczywiście mamałyga, serowe kulki, zapiekane pieczarki... sama już nie pamiętam co jeszcze, ale wszystko było całkiem smaczne. Nieprzyzwoicie obżarte opuściłyśmy tawernę i postanowiłyśmy się przespacerować w celu ułożenia trochę w brzuszku całego wielkiego obiadu. Zrobiłyśmy sobie jeszcze trochę spacer nocnym, zamglonym i zadymionym Bukaresztem, poszłyśmy zobaczyć gigantyczną bryłę podświetlonego Parlamentu i zakończyłyśmy wieczór w pysznej deserowni- Chocolat. W planach miałyśmy jakieś SPA, ale uznałyśmy, że to będzie nasze spożywcze SPA. W cichym, klimatycznym lokalu, nad rewelacyjnym ciastkiem i aromatyczną herbatą.

Niedziela była mało skonkretyzowana w planach, pogoda trochę się poprawiła, choć nadal było pochmurno i dość zimno. Uznałyśmy, że koniecznie musimy iść do parku. Okazało się, że w weekendy w Herastrau nadal da się wypożyczyć rowery! No, to wypożyczyłyśmy i przepedalowalysmy park dookoła. Zatrzymałyśmy się na chwilę dłużej w mini parku rozrywki na przejażdżkę kołem widokowym i drugi raz w restauracji na papanase. To miał być punkt obowiązkowy wyjazdu, bo zarówno ja, jak i inni ludzie przekonywali, że papanase koniecznie trzeba zjeść.

Ot, tak, zeby popatrzec na Bukareszt troszke z gory


Papanas, czyli super-pączur



Potem wsiadłyśmy na rowery i kalorie zostały spalone!








Za mało czasu. Mogłabym tak z Ela i Monika spędzić tutaj cały tydzień. Ale cieszę się, że choć ten jeden weekend mogłyśmy sobie zorganizować. Czekam na następne odwiedziny!


wtorek, 3 listopada 2015

Pomysł na weekend

Złota jesień (rumuńska, nie polska) zapanowała, co postanowiliśmy wykorzystać i wyrwać się na nieco przedłużony weekend. Błogosławieństwo elastycznego grafiku pracy- wyłuskałam praktycznie cztery dni wolnego pod rząd.
Kierunek- Baile Herculane



Maleńkie miasteczko z historią sięgająca Dacii i Imperium Rzymskiego. Dziś znana głównie ze względu na gorące źródła.

Podróż pociągiem z Bukaresztu trwa sześć godzin. Dojechaliśmy wieczorem, około 22.00 i z rozczarowaniem odkryliśmy, że nie ma taksówek. Ktoś by rzekł, „no raczej, toż to rumuńskie zadupie, gdzie tam taksowki”. Ale Pani z naszego pensjonatu nas zapewniła że są. Pani w kiosku z kebabem i Pani w okienku z biletami też się zdziwiły, bo taksowski powinny być- kierowcy wiedzą, kiedy przyjeżdżają pociągi, więc czatują na podróżnych, bo dworzec jest kilka kilometrów od centrum Baile. Zdobyliśmy numer i zadzwoniliśmy. Nawet Pani dyspozytorka się zdziwiła, że taksówek nie było, znaczy – faktycznie powinny być. Ostatecznie po półtoragodzinnym spacerze (w złym kierunku, jak się okazało) i polowaniu na taksówkę, przed północą dotarliśmy do naszego pensjonatu. Wszelkie atrakcje, a nawet planowanie, pozostawiliśmy na dzień następny.

Pobudka bladym świtem o 12.00 (hej, w końcu to miały być wakacje!) i szybkie ogarnięcie co i jak w naszej kwaterze. Tak, jest basen i jacuzzi do dyspozycji. Nie, sauna i aromaterapia po sezonie nie są dostępne. Tak, można do centrum na piechotę, bez bagażu to tak z godzinka. Tak, można też zadzwonić po taksówkę. Tak, są gorące źródła, trasy po górach też, krótsze lub dłuższe. Tak, jest restauracja i można coś zjeść.

Zorientowani już co i jak, zdecydowaliśmy się na wersję „na bogato” i zadzwoniliśmy po taksówkę. Swoją drogą, po trzech dniach takiego miotania się między Casa Ecologica a Baile Herculane, wszyscy kierowcy jedynej firmy taksiarskiej w mieście nas znali i nawet nie musieliśmy mówić gdzie chcemy jechać.

No to taksówką i do centrum. Po drodze podpytaliśmy kierowcę, dowiedzieliśmy się, że tu co właśnie jedziemy to raczej taka część z blokami, po drugiej stronie rzeki wille i takie tam, a centra w sumie są dwa- takie turystyczne, że hotele i knajpki i takie historyczne, tyle że rozkopane. Poprosiliśmy do turystycznego.


Katolicki kościółek

Hotele i góry w tle.


Rzeczywiście Baile dokładnie tak wygląda. Rozciąga się niemal na 7km po dwóch stronach rzeki Cerna. Jedna strona rzeki to cześć blokowa, typowo mieszkaniowa. Po drugiej stronie znaleźć można wille i domki jednorodzinne a kawałek dalej hotele, stoiska z pamiątkami i knajpki. Restauracji jest około pięć, hoteli dziesięć. Po całym miasteczku są też rozsypane pensjonaty w domkach prywatnych- jak w Zakopanem u pani Wiesi, która ma akurat 5 pokoi na piętrze wolnych i wynajmuje. Poza sezonem to wszystko trochę umiera, choć ceny za nocleg są niższe o 10 czy 20 lei. Ale cześć lokali jest zamkniętą, grillownie w centrum nie działają i jakoś tak pusto na uliczkach.

Anca, moja była psorka od rumuńskiego, jak się dowiedziała, że jadę do Herculane powiedziała że „musze jej opowiedzieć, bo jej się zawsze to miejsce kojarzyło z ciotkami jadącymi tam ratować się z artretyzmu, to może ja jej złamię ten stereotyp”. Prawdę mówiąc- nie bardzo. Może w lecie rzeczywiście jest więcej rodzin z dziećmi, czy młodszych turystów, którzy chcą się po prostu wyrwać z miasta, w góry, i przy okazji potaplać w gorącej wodzie śmierdzącej jajami i zdrowiem. Ale my faktycznie widzieliśmy głównie ludzi starszych. Jak sami wpakowaliśmy się do kąpieliska zaniżyliśmy średnią wieku w baseniku do 50 lat.
Ale po kolei.

Miasteczko Baile Herculane położone jest przy Parku Narodowym Doliny Cernej. Miejscowość szczyci się ponad 1800 letnią historią – już w czasach, gdy obecne tereny Rumunii podlegały Cesarstwu Rzymskiemu przyjeżdżano tu na naturalne gorące kąpiele. Największy rozkwit przeżywały w XVIII i XIX wieku, odwiedzane m.in. przez Franciszka Józefa i księżniczkę Elżbietę Bawarską (Sissi).

Obecnie, choć popularne, Baile Herculane są okrutnie zaniedbane. Wiele budynków jest naprawdę przepięknych, z niesamowitymi detalami architektonicznymi i ciekawą historią. Wszystkie jednak podupadłe. Brak funduszy, brak chętnych, żeby jakoś to ładnie odrestaurować i przywrócić do życia... Wprawdzie obecnie centrum historyczne jest rzeczywiście w przebudowie, ale odnawiane są głównie ulice, nie zaś budynki.

Piata Hercules, czyli Plac Herkulesa, centralna ulica historycznego centrum, nazwana tak,
podobnie jak całe miasteczko, na cześć Herkulesa- starożytnego półboga.
Hotel Cerna, jakoś uparcie mi przypomina dom Muminków


Cieszy się japa.
W tle najpiękniejszy moim zdaniem budynek w mieście,
zaniedbany okrutnie, a szkoda.
Wnętrze tegoż pięknego i zaniedbanego pałacu podejrzane przez wybitą szybę w drzwiach.

Altanka, gdzie podobno bywają koncerty.

Jeszcze dwa lata temu podobno można było wejść do środka. Teraz stoi zabite dechami...




Baile Apollo, czyli jedna ze starych łaźni. Potencjał ogromny. Zmarnowany.


Za to otoczenie miasteczka jest cudowne i bez odrestaurowania. W czasie spaceru zarówno z lewej jak i z prawej można podziwiać przepiękne góry, szczególnie magiczne jesienią, gdy drzewa obsypane są kolorowymi liśćmi. Na terenie Parku Narodowego jest kilka tras turystycznych, ale nie mieliśmy, niestety, czasu na porządne łażenie po górach. Udało nam się za to przejść spory kawał drogą wracając ze źródeł Sapte Izvoare do centrum. Po drodze zahaczyliśmy o Grota Haiducilor, czyli Grotę Banitów. Grota okazała się być w zasadzie kilkoma grotami, można było przejść tunelikami od jednego otworu w ścianie skalnej do drugiego. Nietoperze śmigały pod sufitem i tylko szkoda, że całe ściany oznaczone były autografami turystów.
Wejście do groty.

Grota Haiducilor


Tam już nie weszłam, ale idę o zakład, że było jeszcze więcej nietoperzy....


XIX-wieczna sekwoja.





A tutaj Andrei nauczył się mówić po polsku "Jest pięknie"

A gdzieś po drodze rumuńskie drugie śniadanie.
Atrakcja karczmy- najbardziej puchate kociątko, jakie widziałam na żywo. Oprócz kociątka mieli mamę kota,
dwie papużki, w tym jedna całkiem wyliniała i oczko wodne z pstrągami.
Z całej tej menażerii tylko pstrągi były do zjedzenia- pan wyławiał, ubijał i oprawiał na miejscu i przyrządzał na grillu.

Zamurowany kominek w skale.
Bo tak.


Alejka i posążki przy alejce. Wiem, zasłoniłam...
O, macie!

I alejka raz jeszcze.


Co się tam nałaziliśmy, to nasze. Przeszliśmy miasteczko wzdłuż i wzdłuż (bo wszerz nie bardzo jest gdzie) kilkakrotnie w ciągu tych dwóch dni. Pozachwycaliśmy się architekturą, ponarzekaliśmy na Rumunię, która nie dba widocznie o miejsca potencjalnie interesujące turystycznie i zrobiliśmy rozeznanie jeśli chodzi o baseny.

W centrum historycznym jest Baile Venera- mały, czerwony budyneczek z kilkoma dosłownie niewielkimi basenami pełnymi oparów gorącej, leczniczej wody. Za symboliczne 5 lei przysługuje kąpiel, około 30 minutowa, bo dłużej i tak się tam nie da wytrzymać. Czysty relaks.
Za miastem znajdują się Sapte Izvoare Calde, czyli Siedem Gorących Źródeł. Co prawda my znaleźliśmy tylko dwa. Nad samym brzegiem rzeki znajdują się darmowe, przygotowane dla ludzi niewielkie baseny, można też znaleźć prowizoryczne budki lokalnych masażystów. Ciężko tam dotrzeć bez samochodu. My zdecydowaliśmy się podjechać taksówką, a wróciliśmy piechotą.

Buda masażysty, pełen profesjonalizm

Jedno z Siedmiu Gorących Źródeł- basen nad rzeką, a w basenie... faktycznie głównie ciotki...


Oprócz tego wiele hoteli oferuje swoje baseny, jacuzzi, sauny, spa, masaże, aromaterapię i inne atrakcje. Tam się nie zapuszczaliśmy, poprzestaliśmy na basenie i jacuzzi w naszym pensjonacie- miło i kameralnie.


Świetny pomysł na weekend. Prawdę mówiąc chętnie wybrałabym się tam raz jeszcze, ale na cały tydzień. Dwa dni to za mało, żeby skorzystać ze wszystkiego – źródeł, basenów, masaży, ale też gór i tras spacerowych. Może na wiosnę...


wtorek, 13 października 2015

Rocznica!

13 i 14 października- moja rumuńska rocznica. Czemu tak? Bo 13.10 wyjechałam z Polski, a 14.10 przyjechałam do Rumunii

Wielu moich znajomyych ostatnio przeżywała takie rocznice. Wolontariusze, którzy też tu przylecieli. Przez ostatnie kilka dni wrzucali na FB zdjęcia, rozpamiętywali. Mało kto jednak ma celebrację rozciągniętą na 24 godziny...

Czas na refleksję. Podsumowania robiłam sobie już kilkakrotnie- po wolontariacie, dwa miesiące temu pisząc list do Wysokich Obcasów o Bukareszcie. Ale jakoś nie mogę powstrzymać lekko filozoficznego, sentymentalnego myślenia, gdy dociera do mnie, że jestem tu okrągły rok.

Przyjechałam z nadzieją na to, że spędzę tu dobre, szalone dziewięć miesięcy. Otrzymałam dużo więcej niż bym się spodziewała. Do samego końca nie byłam przekonana do Rumunii i nawet trochę żałowałam, że to jednak nie Finlandia, czy Armenia. 14.10.2014 wysiadłam z pociągu na Gara de Nord myśląć: "Co za szare, smutne miasto". Bardzo długo trwało we mnie to myślenie.

Teraz widzę Bukareszt inaczej. Nie chodzi tylko o sam krajobraz, to nie zmieniło się zbytnio. Zmienił się mój pryzmat patrzenia. Teraz szara uliczka w centrum to uliczka, przy której są moje ulubione bary. Parlament nabrał innych kolorów, odkąd obiegłam go na Color Run. Metrem mogę jeździć z zamkniętymi oczami. Kawiarnie, kluby, parki, ulice, place - wszystko stało się może nie tyle ładniejsze, ile bardziej swojskie.

Powietrze zaczyna pachnieć znajomo. Jakąś próżną satysfakjcą napełnia mnie fakt, że od teraz będę mogła myśleć np. "Rok temu o tej porze już był śnieg..."

Przyjechałam tu po doświadczenie, trochę nowych znajomości, trochę przygód.
Znalazła prawdziwe przyjaźnie, miłość, pomysł na to, co chcę robić dalej. Przygoda życia stała się moim życiem.

sobota, 26 września 2015

Italia!

Kolejna podróż za mną, tym razem padło na Italię. Nie bez powodu- śmieję się, że to była podróż półsłużbowa. Po przygodzie z EVSem zainteresowałam się nieco bardziej możliwościami, jakie daje program Erasmus+. Więc w ramach walki z rutyną praca-dom postanowiłam się „wkręcić” i właśnie walczę z deadlinem na składanie projektów. Chcę złożyć projekt wymiany międzynarodowej.
A skąd w tym wszystkim wyjazd? A no stąd, że w ramach wkręcania się udało mi się załapać na Advance Planning Visit w okolicach Benevento w Campanii. APV to krótki wyjazd dla przedstawicieli organizacji wysyłających uczestników na wymiany międzynarodowe, w celu zobaczenia na własne oczy miejsca, gdzie projekt ma być, porozmawiania z organizatorami i dogrania szczegółów logistycznych. Zazwyczaj na APV jedzie jedna osoba, w tym jednak wypadku organizatorzy z Włoch zdecydowali się zaprosić dwie osoby z każdego z krajów uczestniczących. Mężczyzna mój, Andrei,  chcący mnie angażować w cały ten projektowy „biznes” zaproponował, żebyśmy pojechali razem. Jego organizacja, D.G.T. Network koordynuje wyjazd rumuńskiej grupy do Benevento.

W ten sposób miałam okazję zobaczyć od kuchni przygotowanie projektu, a przy okazji spędziliśmy kilka uroczych dni we Włoszech.

To tyle tytułem wstępu.

Wpakowaliśmy się zatem w samolot i pofrunęliśmy do słonecznej Italii. Po dwugodzinnym locie i trzech godzinach w autobusie dotarliśmy wieczorem do Neapolu. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to, że miasto jest rzeczywiście niesamowicie zaśmiecone. Wprawdzie widziałam kosze i kontenery, ale na ulicach i tak wala się pełno śmieci i to odbiera miastu dość sporo uroku.

Z dworca odebrała nas Daniela, znajoma Andrei z dawnych projektów. Pomogła nam znaleźc hostel i zabrała na piwo, więc mieliśmy okazję zobaczyć kawałek Neapolu nocą. Była środa, dość późny wieczór, a miasto tętniło życiem. Większość lokali to bardziej sklepiki niż bary, albo całkiem malutkie knajpki, często bez ani jednego miejsca do siedzenia przy jakimś stoliku. Prawdziwe życie nocne toczy się tu na ulicach. Ludzie stoją w mniejszych lub większych grupkach, spacerują, siedzą na schodach, z butelkami w rękach i rozmawiają. Ludzi było naprawdę sporo. Daniela wyjaśniła nam, że mimo, iż jest środek tygodnia, wszyscy chcą korzystać z dobrej, ciepłej pogody, póki jest. No, i turystów też jeszcze we wrześniu bywa dużo. Spędziliśmy trochę czasu w nocnym Neapolu, ale zmęczenie szybko wzięło górę, a rano następnego dnia Andrei i ja chcieliśmy wcześnie wstać i odwiedzić Pompeje.

Udało się! Wstaliśmy i zebraliśmy się dość szybko, bo trzeba było się wymeldować. Na szczęście mogliśmy zostawić w hostelu bagaże. Ruszyliśmy w kierunku stacji kolejki Circumvesuviana. Kupiliśmy bilety i korzystając z faktu, że mamy jeszcze chwilę poszliśmy się przejść i upolować w jakimś markecie zimną wodę. Trafiliśmy w jakąś tajemniczą uliczkę, gdzie pranie suszyło się między balkonami w sąsiedztwie flag kilkunastu państw, a w garażach o wielkości 18m2 na parterze buynków były sklepy, głównie mechaniczne. Spożywczy znaleźliśmy tylko jeden i właściciel właśnie wyprowadzał z niego skuter.  Zaopatrzywszy się w wodę ruszyliśmy  w kierunku stacji okrężną drogą. Droga okazała się być bardziej okrężna niż sądzilismy i skończyło się to panicznym biegiem, żeby zdążyć na pociąg. I to był pierwszy bieg tego wyjazdu. Zdążyliśmy.

Andrei już był w Pompejach, ale niewiele wiedział o ich historii. Ruiny wewnątrz nie mają tablic z informacjami. Trzeba zaopatrzyć się w przewodnik lub w przewodnika. Zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję. Na stacji kolejowej natknęliśmy się na przewodników organizujących grupę angielską. Dołączyliśmy do nich. Naszą przewodniczką była Stella- sympatyczna Włoszka z niesamowicie silnym akcentem.  Ale opowiadała ciekawie. Razem z całą grupą ruszyliśmy odkrywać Pompeje.
Miasto, które w 79 roku naszej ery zamieszkiwało 35tys. Osób. I wszystkie zginęły pod sześcioma metrami lawy, pyłu i innych materiałów wulkaniczncyh wyplutych przez Wezuwiusza. Oprócz Pompei pogrzebane zostało jeszcze kilka innych miejscowości, na przykład Herculanum. Istnieje jednak między nimi różnica. Pompeje znajdują się około 10km od wulkanu i zostały zawalone głównie materiałem spadającym po erupcji. Herculanum jest o 5km bliżej góry i zostało raczej zalane lawą z potężną ilością błota. Dlatego też w Herculanum zachowały się nawet drewniane dachy i szczątki organiczne.




Amfiteatr z Jakubkiem

Antyczy fast food bar

Ulice...

Forum

I starożytna zebra na ulicy.


Pompeje są olbrzymie i są po prostu ruinami. Domów, teatrów, forum w centrum miasta. Zachowały się freski na ścianach, mozaiki na podłogach i wmurowane w ściany lusterka z obsydianu. Szerokie droki między uliczkami, wraz ze starożytnymi przejściami dla pieszych w formie wystających ponad poziom ulicy kamolców. Domy uciechy oznaczone przy wejściach w sposób, który nie budzi wątpliwości, co to za miejsce. Kolumny. Marmurowe siedzenia w amfiteatrze. No i setki dzbanów, waz, drobnych sprzętow domowych. W depozycie dostępnym dla turystów można też zobaczyć kilka figur ludzkich, uzyskanych po wlaniu czegoś na kształt betonu do dziur w warstwach lawy. Małe dziecko, pies, siedzący człowiek zasłaniający usta, jakby się dusił.
Przyznam, że teraz dopiero, w momencie opisywania, dociera do mnie ogrom tego, co widziałam. Wprawdzie poświęciliśmy na to sporą część dnia i nie zdążyliśmy przed wyruszeniem do Benevento obejrzeć Neapolu jako takiego, ale myślę, że Pompeje były dobrym wyborem.


Łaźnia

Sufit łaźni. Oryginalny, zachowany.




















Wazy, drobiazgi domowe i ludzkie figury.





Zdołaliśmy jednak przespacerować się nieco przez Neapol i zasmakować nieco lokalności. Poszliśmy na kawę. Coś, co we Włoszech nazywane jest po prostu „kawa” to miniaturowe espresso w tyciej filiżance. I jeszcze tę filiżankę wypełnia się tylko do połowy. W Polsce szoty wódki są większe.  Ale za to słabsze. Włoskie espresso to prawdziwa siekierka. Znaczy, zależy, kto do czego przyzwyczajony, ja bez kawy żyć nie mogę, ale takiej gęstej czarnej to jeszcze nie widziałam. I oczywiście do tego kubeczek wody.

W kolejnym lokalu wypatrzyliśmy prawdziwą pizzę. Sprzedawaną w prostokątnych kawałkach, na chlebkowatym cieście, obsmarowaną utartymi pomidorami, z grubym krążkiem mozarelli i odrobiną oliwy na wierzchu. PRZEPYSZNA. Niech się schowa pizza hut i da grasso (pozdrawiam!). Sama radość!



OM NOM NOM NOM.






















Taki widok na Neapol tuż przed zachodem słońca.































No i tak spacerując i smakując zorientowaliśmy się nagle, że mamy autobus za pół godziny, a trzeba jeszcze pójśc po bagaże do hostelu. I to był drugi bieg tego wyjazdu. Najpierw od metra do hostelu, a potem od hostelu do autobusu. Zdążyliśmy.

San Giorgio del Sannio- maleńkie miasteczko około półtorej godziny drogi od Neapolu. Tam pojechaliśmy na APV. Pierwszego wieczoru tylko zjedliśmy coś na szybko i wszyscy wykończeni po podróży poszli spać.

A tak, jak się okazało, rośnie kiwi.


Następnego dnia cała ekipa- 14 osób z sześciu krajów, zebrała się nie śniadanie i żeby rozpocząć pracę. I tak przez dwa dni Włochy, Polska, Rumunia, Litwa, Łotwa i Turcja razem dyskutowały nad tym, co zaplanowane zostało dla czterdziestki młodych na październik. Projekt jest związany w dużej mierze ze sztuką w różnych formach. Dlatego też zorganizowaliśmy mały teatr improwizacji, graliśmy muzykę na przypadkowych przedmiotach znalezionych w kuchni, gotowaliśmy, fotografowaliśmy San Giorgio i rozmawialiśmy. W wolnym czasie szło się na kawę do kawiarenki albo na spacer i lody (prawdziwe, włoskie GELATO!!). San Giorgio to urocze miejsce. Za dnia spokojne, w nocy wszystkie bary i kawiarnie wypełniają się ludźmi i muzyką.



Klimatyczne kolacje

Warsztaty w ciekawym otoczeniu

No i placki ziemniaczane dla 14 osób same się nie zrobią!



A jeśli chodzi o te kawy w kawiarence, to jest całkiem oddzielny temat. Poszliśmy do Cafe Lucky, zobaczyliśmy wiszące na ścianie menu. Było tam 15 rodzajów kawy, z czego rozpoznałam 3. Caffe, czyli wspomniane już espresso, cappuccino i latte macchiato. Resztę, jedno po drugim tłumaczyła mi kelnerka.

Kawa na zimno z alkoholem, kawa na gorąco z alkoholem, kawa z odrobiną mleka, z mlekiem i pianką, z samą pianką, mała, duża, z czekoladą... jak dla mnie – RAJ. Swoją drogą takie specjały tam wypadają dużo taniej niż u nas. Podejrzewam, że w takim Rzymie ceny byłyby dużo wyższe, ale nawet w Neapolu zdaje się, że nie widziałam kawy droższej niż 1,5 euro.  Espresso powyżej 1 euro wydaje się tam być szalenie drogie. Pierwszego dnia zamówiłam caffe marocchino, pyszna i efektowna.

Caffe Marocchino i Claudio


Na ogół jestem zwolenniczką taniego podróżowania. Nie wyobrażam sobie pojechać gdzieś i nie spróbować lokalnego jedzenia, czy napojów, ale zazwyczaj było to raz, ot na spróbowanie i możliwie tanio. Tym razem pozwoliliśmy sobie na trochę szaleństw. Codziennie kawka w jakimś lokalu, kilka razy pizza, jakieś tradycyjne ciastko polecone nam w piekarni, włoskie wino, włoskie lody (raz jeszcze- PRAWDZIWE GELATO!).  Nie wspominając o tym, że przy powrocie, już na lotnisku wchłonął nas shopping na strefie bezcłowej i teraz w szafce leży paczka włoskiego makaronu, sos pomidorowy i butelka wina i czeka na specjalną okazję.W sobotę wieczorem całą ekipą z APV pojechaliśmy do wioski około pół godziny drogi samochodem od San Giorgio, bo Giampaolo (jeden ze szkoleniowców na projekcie) grał ze swoim zespołem na akordeonie. Mieliśmy więc okazję dobrze się pobawić i zobaczyć plenerową imprezę we włoskim klimacie.

Cieszę się z tego wszystkiego ogromnie, mam takie poczucie, że faktycznie dotknęłam tych Włoch, a nie tylko prześliznęłam się po powierzchni.

Po dwóch intensywnych dniach  APV wróciliśmy w kierunku Neapolu i postanowiliśmy wykorzystać na maksa ostatnie pół dnia, które mieliśmy tam do dyspozycji. Kierunek- WULKAN. Czyli złapaliśmy pociąg do Herculanum a stamtąd autobus na Wezuwiusza. Potem jeszcze rzetelny spacer pod górę i oczy nasze ujrzały krater. Ot, góra z dziurą. Dużą dziurą. Dookoła krater ma 1,5km o ile dobrze podsłuchaliśmy przewodnika obok nas.  Ostatni raz Wezuwiusz wybuchł w 1944 roku. Podobno wiadomo, że jeszcze kiedyś kichnie, ale nie wiadomo kiedy. Widzieliśmy jakieś słupki rozstawione w różnych punktach dookoła krateru, więc wygląda na to, że wulkan jest monitorowany.
Na razie na szczycie jest po prostu dziura wypełniona skałkami wulkanicznymi i mnóstwem pyłu. Z góry rozciąga się obłędny widok na wybrzeże oraz Neapol i wszystkie poprzyklejane do niego mniejsze miasteczka. 

Kompletnie bezsensowny tygrys na drzewie koło stacji kolejowej w Herculanum.

Krater!

Młodzi i piękni na tle cudnego widoku

Gdzie? WE WULKANIE!


Spędziliśmy tam około godziny. Autobus zabrał nas na dół, w sam raz, żeby załapać się na pociąg powrotny do Neapolu, z którego POBIEGLIŚMY na autobus do Bari. Tak jest, to był trzeci bieg tego wyjazdu. I po raz trzeci- zdążyliśmy.

No, i tu w zasadzie przygoda się kończy. Reszcza podróży to autokar, potem transport na lotnisko i nocny lot do Bukaresztu. Wróciliśmy piekielnie zmęczeni, ale szczęśliwi.

Nawet krótki urlop to dobry urlop.