piątek, 13 listopada 2015

Weekendul Siostrzanilor Jakubescu (+ o klubie Colectiv)

Rodzina zdecydowała się w końcu wysłać delegację na przeszpiegi, jak też sobie najmłodsza Jakubkowna ze Skawiny radzi w wielkim, rumuńskim świecie.
Żartuję. Moje siostry zwyczajnie upolowały tanie loty w Szalonych Środach LOTu i postanowiły wyrwać się do Bukaresztu.

W gruncie rzeczy miałyśmy ekstremalnie mało czasu, a dużo planów. Wiedziałyśmy, że coś z naszego ambitnego grafiku trzeba będzie powycinać, zdecydowałyśmy się zdecydować w zależności od pogody, zachcianek, nastroju i innych okoliczności przyrody.

A zatem przylot nastąpił w piątek w godzinach wczesnopopoludniowych. Pierwsze trzy godziny spędziłyśmy na standardowej przywitalnej gorączce, czyli szybkie zakupy, bo dziewczyny głodne (LOT nie karmi), jedzonko, wypakowywanie się, moje zachwyty nad drobiazgami z domu (od babcinego dżemu, przez mamine śliwki w occie, Grzaniec Galicyjski, po naszyjnik od rodziców i paczkę skarpet wyglądających jak pudełko sushi). Potem nastąpił pierwszy punkt Parady Atrakcji.

Atak klonow.

Kolacja w la Placinte. La Placinte to sieć restauracji, zasadniczo bardziej mołdawskich niż rumuńskich, ale serwujących pyszne dania w miłej atmosferze. Dekoracje przypominają nasze Podhale. Po długiej i głośnej debacie po polsku, zostałam sforsowana do złożenia zamówienia po rumuńsku. W międzyczasie dowiedziałyśmy się, że kelnerzy na zapleczu niemalże zakładali się o to, skąd jesteśmy, bo nie byli pewni, czy z Mołdawii, czy z Rosji; nikt nie mógł nas zrozumieć, ale wszystkim wydawało się, że łapią w naszej paplaninie jakieś znajome dźwięki.

Zdecydowałyśmy się zamówić placinte, czyli poniekąd danie sztandarowe restauracji. O placintach wspominałam już kiedyś, przy okazji opowieści o jedzeniu w Rumunii i o piekarniach, Generalnie placinta to placek, przybiera różne formy, ale jedno jest pewne- jest czymś nadziany i przepyszny. Tego pierwszego wieczoru zatem placinty królowały na stole. Jeden gruby placek z serem, jeden cienki placek z kapustą, "kwasioly" do przegryzienia, a potem na deser jeszcze plackowe rulony z dynią.

Między daniami przejrzałyśmy mapkę, którą dziewczyny skądś wytrzasnęły i wspomagając się Trip Advisorem zaczęłyśmy rozglądać się za planem na wieczór. Decyzja zapadła szybko - shisha za 15 lei, to się nie może zmarnować! Poza tym bukaresztańskie "centrum shishowe" znajduje się w uroczej uliczce, którą i tak warto odwiedzić. No to, do centrum!
W metrze zdecydowałyśmy, że wysiądziemy na Universitate. To tam przez ostatnie niemal dwa tygodnie działa się historia Rumunii.
_______________________________________________________
30 października w bukaresztańskim klubie Colectiv wybuchł pożar. Odbywał się wtedy koncert zespołu Goodbye to Gravity, uświetniony pokazem pirotechnicznym. Coś poszło nie tak. Ogniem zajęły się filary i sufit klubu a 400 osób, które były w środku zaczęły w panice uciekać.
Jak do tej pory, zginęło 55 osób. Tamtej feralnej nocy ofiar było 27, ale prawie 200 osób wylądowało w szpitalach, wiele w stanie krytycznym. W ciągu kolejnych dni media podawały informacje o następnych ofiarach.
W całej Rumunii rozgorzała dyskusja. Właściciele klubu oskarżeni zostali o nieumyślne spowodowanie śmierci, ale wściekłość ludzi obróciła się przede wszystkm przeciwko politykom. Jak to się stało, że było aż tyle niedopatrzeń? Kto na co przymknął oko? Kto komu dał w łapę? Kto zignorował które przepisy bezpieczeństwa?
Klub nie miał zgody na pokaz pirotechniczny. Ściany nie było zabezpieczone, filary pokryte tanim materiałem, który nie mógł wytrzymać ognia, sufit był drewniany. W klubie mogło być maks. 80 osób. Było 400. Jedno wąskie wyjście. Żadnego systemu przeciwpożarowego.
Rumunia wyszła na ulice. Najpierw w Bukareszcie, potem w innych miastach rozpoczęły się protesty przeciwko korupcji i ignorowaniu przepisów. Żądano dymisji mera Sektoru 4 Bukaresztu, gdzie znajdował się Colectiv, potem dymisji premiera. Victor Ponta faktycznie podał się do dymisji i to ruszyło ludzi jeszcze bardziej. Poczuli, że mogą coś osiągnąć. 5 listopada na ulicach samego Bukaresztu protestowało 35000 osób. Drugie tyle w innych miastach w całej Rumunii.
Prostesty odbywały się bez przemocy i incydentów. Ludzie pilnowali się nawzajem, bo wiedzieli, że jeśli zapłonie choć jedna butelka, jeśli rzucone zostanie w żandarmerię choć jedno zgniłe jabłko, cała akcja straci na znaczeniu. Chodziło przecież o to, żeby uhonorować tych, którzy zginęli i zwrócić uwagę na to, do czego doprowadza zły system polityczny. Dlatego ta "rewolucja" odbywa się stosunkowo cicho. Tłumy wędrują pod Uniwersytet (gdzie w 1989 w Bukareszcie zaczęła się prawdziwa rewolucja, która obaliła komunizm), machają flagami, wykrzykują hasła, stoją z transparentami. Żadnej przemocy, żadnego ognia.
Prezydent Klaus Iohannis wyznaczył nowego premiera, spotkał się z protestującymi. Na Placu Uniwersyteckim nie ma już tysięcy osób każdego wieczoru, ale ciśnienie w kraju trwa.




W tej piątek, gdy przyjechały Ela i Monika, wybrałyśmy się tam, aby uczestniczyć w historii. Widziałyśmy ludzi machających flagami i rozwieszone między znakami drogowymi sznurki z zawieszonymi postulatami. Widziałyśmy staruszków i dzieciaki, wśród masy ludzi, która przyszła tam żądać zmiany.
_______________________________________________________

A zatem Siostry Jakubescu postanowiły się przyjrzeć z bliska najważniejszym wydarzeniom społecznym w mieście, a potem zobaczyć Stare Miasto nocą.

Naszym pierwszym przystankiem był Pasaj Villacrosse. To zamknięta uliczka, wąski deptaczek maksymalnie wypełniony knajpkami i kawiarniami. Cały zaułek sprawia przytulne wrażenie, głównie ze względu na swoje niewielkie rozmiary i charakter. Fasady budynków wyglądają tu trochę jak krakowskie kamieniczki, ale sufit rozpięty między nimi jakoś przypominał mi Gran Bazaar w Istambule. Dość, że jest gdzie usiąść, wypić piwo, czy herbatę i zamówić niebotyczną narghilę w śmiesznie niskiej cenie.

No, to posiedziałyśmy w oparach wonnych, orientalnych dymów. Temat protestów wciąż nam towarzyszył, bo telewizory wyświetlały kanały informacyjne z relacjami.
Gdy shisha przestała smakować melonem a zaczęła samym węglem zdecydowałyśmy się zmienić lokal. Poszłyśmy spacerkiem przez centrum z planem znalezienia jednego pubu, który Monika wydłubała na Trip Advisorze. Zamiast tego wylądowałyśmy w Storage Room. Przytulne, ciekawe miejsce, kolejne piwo, wielki talerz nachosów. Wróciłyśmy ostatnim metrem, bo na dzień następny też miałyśmy ambitny plan - wstać rano, iść około 8.00 na bazar, a potem na 10.30 na Free Walking Tour.

HAHAHA. Dobre.
Wstałyśmy o 9.30 i uznałyśmy, że olać poranny Free Tour, pójdziemy na popołudniowy. Poranek zatem zapanował pod znakiem placu targowego Obór.
O Oborze już wspominałam. Targ okazał się być najciekawszym punktem wycieczki, spędziłyśmy tam prawie dwie godziny, spacerując wśród owoców, serów i innych ciekawostek. Dobrze, że złożyło nam się tak, że było więcej czasu na to.

Po szaleństwie zakupowym i chwili lenienia się w domu zebrałyśmy się jednak na Free Tour. To najlepszy sposób, żeby zobaczyć wszystko, co najważniejsze w Bukareszcie. Grupa przerosła nasze oczekiwania, przyszło chyba z 70 osób. Przewodnik, Andrei, też był zaskoczony, ale poradził sobie naprawdę dobrze. W ten sposób udało nam się sprytnie obskoczyć najważniejsze miejsca w mieście.

Dawna siedziba banku CEC

Dziedziniec cerkwi Stavropoleos

Piata Universitate

Kosciol doslownie otoczony blokami

Spożywcza część wycieczki miała swoją kontynuację jeszcze tego samego dnia w Tavernie Covaci. Znajduje się ona w sercu Starego Miasta i jest klimatycznym, rumuńskim miejscem- malowane garnuszki stoją obok drewnianych, ciężkich stołów, gra muzyka na żywo, na ścianach wiszą zdjęcia i obrazki przedstawiające rumuńskie krajobrazy.
Zamówiłyśmy całe mnóstwo rzeczy, na zasadzie "wszystkiego po trochu". Zupa, potem mici (które ostatecznie jadłam tylko ja), oczywiście mamałyga, serowe kulki, zapiekane pieczarki... sama już nie pamiętam co jeszcze, ale wszystko było całkiem smaczne. Nieprzyzwoicie obżarte opuściłyśmy tawernę i postanowiłyśmy się przespacerować w celu ułożenia trochę w brzuszku całego wielkiego obiadu. Zrobiłyśmy sobie jeszcze trochę spacer nocnym, zamglonym i zadymionym Bukaresztem, poszłyśmy zobaczyć gigantyczną bryłę podświetlonego Parlamentu i zakończyłyśmy wieczór w pysznej deserowni- Chocolat. W planach miałyśmy jakieś SPA, ale uznałyśmy, że to będzie nasze spożywcze SPA. W cichym, klimatycznym lokalu, nad rewelacyjnym ciastkiem i aromatyczną herbatą.

Niedziela była mało skonkretyzowana w planach, pogoda trochę się poprawiła, choć nadal było pochmurno i dość zimno. Uznałyśmy, że koniecznie musimy iść do parku. Okazało się, że w weekendy w Herastrau nadal da się wypożyczyć rowery! No, to wypożyczyłyśmy i przepedalowalysmy park dookoła. Zatrzymałyśmy się na chwilę dłużej w mini parku rozrywki na przejażdżkę kołem widokowym i drugi raz w restauracji na papanase. To miał być punkt obowiązkowy wyjazdu, bo zarówno ja, jak i inni ludzie przekonywali, że papanase koniecznie trzeba zjeść.

Ot, tak, zeby popatrzec na Bukareszt troszke z gory


Papanas, czyli super-pączur



Potem wsiadłyśmy na rowery i kalorie zostały spalone!








Za mało czasu. Mogłabym tak z Ela i Monika spędzić tutaj cały tydzień. Ale cieszę się, że choć ten jeden weekend mogłyśmy sobie zorganizować. Czekam na następne odwiedziny!


wtorek, 3 listopada 2015

Pomysł na weekend

Złota jesień (rumuńska, nie polska) zapanowała, co postanowiliśmy wykorzystać i wyrwać się na nieco przedłużony weekend. Błogosławieństwo elastycznego grafiku pracy- wyłuskałam praktycznie cztery dni wolnego pod rząd.
Kierunek- Baile Herculane



Maleńkie miasteczko z historią sięgająca Dacii i Imperium Rzymskiego. Dziś znana głównie ze względu na gorące źródła.

Podróż pociągiem z Bukaresztu trwa sześć godzin. Dojechaliśmy wieczorem, około 22.00 i z rozczarowaniem odkryliśmy, że nie ma taksówek. Ktoś by rzekł, „no raczej, toż to rumuńskie zadupie, gdzie tam taksowki”. Ale Pani z naszego pensjonatu nas zapewniła że są. Pani w kiosku z kebabem i Pani w okienku z biletami też się zdziwiły, bo taksowski powinny być- kierowcy wiedzą, kiedy przyjeżdżają pociągi, więc czatują na podróżnych, bo dworzec jest kilka kilometrów od centrum Baile. Zdobyliśmy numer i zadzwoniliśmy. Nawet Pani dyspozytorka się zdziwiła, że taksówek nie było, znaczy – faktycznie powinny być. Ostatecznie po półtoragodzinnym spacerze (w złym kierunku, jak się okazało) i polowaniu na taksówkę, przed północą dotarliśmy do naszego pensjonatu. Wszelkie atrakcje, a nawet planowanie, pozostawiliśmy na dzień następny.

Pobudka bladym świtem o 12.00 (hej, w końcu to miały być wakacje!) i szybkie ogarnięcie co i jak w naszej kwaterze. Tak, jest basen i jacuzzi do dyspozycji. Nie, sauna i aromaterapia po sezonie nie są dostępne. Tak, można do centrum na piechotę, bez bagażu to tak z godzinka. Tak, można też zadzwonić po taksówkę. Tak, są gorące źródła, trasy po górach też, krótsze lub dłuższe. Tak, jest restauracja i można coś zjeść.

Zorientowani już co i jak, zdecydowaliśmy się na wersję „na bogato” i zadzwoniliśmy po taksówkę. Swoją drogą, po trzech dniach takiego miotania się między Casa Ecologica a Baile Herculane, wszyscy kierowcy jedynej firmy taksiarskiej w mieście nas znali i nawet nie musieliśmy mówić gdzie chcemy jechać.

No to taksówką i do centrum. Po drodze podpytaliśmy kierowcę, dowiedzieliśmy się, że tu co właśnie jedziemy to raczej taka część z blokami, po drugiej stronie rzeki wille i takie tam, a centra w sumie są dwa- takie turystyczne, że hotele i knajpki i takie historyczne, tyle że rozkopane. Poprosiliśmy do turystycznego.


Katolicki kościółek

Hotele i góry w tle.


Rzeczywiście Baile dokładnie tak wygląda. Rozciąga się niemal na 7km po dwóch stronach rzeki Cerna. Jedna strona rzeki to cześć blokowa, typowo mieszkaniowa. Po drugiej stronie znaleźć można wille i domki jednorodzinne a kawałek dalej hotele, stoiska z pamiątkami i knajpki. Restauracji jest około pięć, hoteli dziesięć. Po całym miasteczku są też rozsypane pensjonaty w domkach prywatnych- jak w Zakopanem u pani Wiesi, która ma akurat 5 pokoi na piętrze wolnych i wynajmuje. Poza sezonem to wszystko trochę umiera, choć ceny za nocleg są niższe o 10 czy 20 lei. Ale cześć lokali jest zamkniętą, grillownie w centrum nie działają i jakoś tak pusto na uliczkach.

Anca, moja była psorka od rumuńskiego, jak się dowiedziała, że jadę do Herculane powiedziała że „musze jej opowiedzieć, bo jej się zawsze to miejsce kojarzyło z ciotkami jadącymi tam ratować się z artretyzmu, to może ja jej złamię ten stereotyp”. Prawdę mówiąc- nie bardzo. Może w lecie rzeczywiście jest więcej rodzin z dziećmi, czy młodszych turystów, którzy chcą się po prostu wyrwać z miasta, w góry, i przy okazji potaplać w gorącej wodzie śmierdzącej jajami i zdrowiem. Ale my faktycznie widzieliśmy głównie ludzi starszych. Jak sami wpakowaliśmy się do kąpieliska zaniżyliśmy średnią wieku w baseniku do 50 lat.
Ale po kolei.

Miasteczko Baile Herculane położone jest przy Parku Narodowym Doliny Cernej. Miejscowość szczyci się ponad 1800 letnią historią – już w czasach, gdy obecne tereny Rumunii podlegały Cesarstwu Rzymskiemu przyjeżdżano tu na naturalne gorące kąpiele. Największy rozkwit przeżywały w XVIII i XIX wieku, odwiedzane m.in. przez Franciszka Józefa i księżniczkę Elżbietę Bawarską (Sissi).

Obecnie, choć popularne, Baile Herculane są okrutnie zaniedbane. Wiele budynków jest naprawdę przepięknych, z niesamowitymi detalami architektonicznymi i ciekawą historią. Wszystkie jednak podupadłe. Brak funduszy, brak chętnych, żeby jakoś to ładnie odrestaurować i przywrócić do życia... Wprawdzie obecnie centrum historyczne jest rzeczywiście w przebudowie, ale odnawiane są głównie ulice, nie zaś budynki.

Piata Hercules, czyli Plac Herkulesa, centralna ulica historycznego centrum, nazwana tak,
podobnie jak całe miasteczko, na cześć Herkulesa- starożytnego półboga.
Hotel Cerna, jakoś uparcie mi przypomina dom Muminków


Cieszy się japa.
W tle najpiękniejszy moim zdaniem budynek w mieście,
zaniedbany okrutnie, a szkoda.
Wnętrze tegoż pięknego i zaniedbanego pałacu podejrzane przez wybitą szybę w drzwiach.

Altanka, gdzie podobno bywają koncerty.

Jeszcze dwa lata temu podobno można było wejść do środka. Teraz stoi zabite dechami...




Baile Apollo, czyli jedna ze starych łaźni. Potencjał ogromny. Zmarnowany.


Za to otoczenie miasteczka jest cudowne i bez odrestaurowania. W czasie spaceru zarówno z lewej jak i z prawej można podziwiać przepiękne góry, szczególnie magiczne jesienią, gdy drzewa obsypane są kolorowymi liśćmi. Na terenie Parku Narodowego jest kilka tras turystycznych, ale nie mieliśmy, niestety, czasu na porządne łażenie po górach. Udało nam się za to przejść spory kawał drogą wracając ze źródeł Sapte Izvoare do centrum. Po drodze zahaczyliśmy o Grota Haiducilor, czyli Grotę Banitów. Grota okazała się być w zasadzie kilkoma grotami, można było przejść tunelikami od jednego otworu w ścianie skalnej do drugiego. Nietoperze śmigały pod sufitem i tylko szkoda, że całe ściany oznaczone były autografami turystów.
Wejście do groty.

Grota Haiducilor


Tam już nie weszłam, ale idę o zakład, że było jeszcze więcej nietoperzy....


XIX-wieczna sekwoja.





A tutaj Andrei nauczył się mówić po polsku "Jest pięknie"

A gdzieś po drodze rumuńskie drugie śniadanie.
Atrakcja karczmy- najbardziej puchate kociątko, jakie widziałam na żywo. Oprócz kociątka mieli mamę kota,
dwie papużki, w tym jedna całkiem wyliniała i oczko wodne z pstrągami.
Z całej tej menażerii tylko pstrągi były do zjedzenia- pan wyławiał, ubijał i oprawiał na miejscu i przyrządzał na grillu.

Zamurowany kominek w skale.
Bo tak.


Alejka i posążki przy alejce. Wiem, zasłoniłam...
O, macie!

I alejka raz jeszcze.


Co się tam nałaziliśmy, to nasze. Przeszliśmy miasteczko wzdłuż i wzdłuż (bo wszerz nie bardzo jest gdzie) kilkakrotnie w ciągu tych dwóch dni. Pozachwycaliśmy się architekturą, ponarzekaliśmy na Rumunię, która nie dba widocznie o miejsca potencjalnie interesujące turystycznie i zrobiliśmy rozeznanie jeśli chodzi o baseny.

W centrum historycznym jest Baile Venera- mały, czerwony budyneczek z kilkoma dosłownie niewielkimi basenami pełnymi oparów gorącej, leczniczej wody. Za symboliczne 5 lei przysługuje kąpiel, około 30 minutowa, bo dłużej i tak się tam nie da wytrzymać. Czysty relaks.
Za miastem znajdują się Sapte Izvoare Calde, czyli Siedem Gorących Źródeł. Co prawda my znaleźliśmy tylko dwa. Nad samym brzegiem rzeki znajdują się darmowe, przygotowane dla ludzi niewielkie baseny, można też znaleźć prowizoryczne budki lokalnych masażystów. Ciężko tam dotrzeć bez samochodu. My zdecydowaliśmy się podjechać taksówką, a wróciliśmy piechotą.

Buda masażysty, pełen profesjonalizm

Jedno z Siedmiu Gorących Źródeł- basen nad rzeką, a w basenie... faktycznie głównie ciotki...


Oprócz tego wiele hoteli oferuje swoje baseny, jacuzzi, sauny, spa, masaże, aromaterapię i inne atrakcje. Tam się nie zapuszczaliśmy, poprzestaliśmy na basenie i jacuzzi w naszym pensjonacie- miło i kameralnie.


Świetny pomysł na weekend. Prawdę mówiąc chętnie wybrałabym się tam raz jeszcze, ale na cały tydzień. Dwa dni to za mało, żeby skorzystać ze wszystkiego – źródeł, basenów, masaży, ale też gór i tras spacerowych. Może na wiosnę...