Żartuję. Moje siostry zwyczajnie upolowały tanie loty w Szalonych Środach LOTu i postanowiły wyrwać się do Bukaresztu.
W gruncie rzeczy miałyśmy ekstremalnie mało czasu, a dużo planów. Wiedziałyśmy, że coś z naszego ambitnego grafiku trzeba będzie powycinać, zdecydowałyśmy się zdecydować w zależności od pogody, zachcianek, nastroju i innych okoliczności przyrody.
A zatem przylot nastąpił w piątek w godzinach wczesnopopoludniowych. Pierwsze trzy godziny spędziłyśmy na standardowej przywitalnej gorączce, czyli szybkie zakupy, bo dziewczyny głodne (LOT nie karmi), jedzonko, wypakowywanie się, moje zachwyty nad drobiazgami z domu (od babcinego dżemu, przez mamine śliwki w occie, Grzaniec Galicyjski, po naszyjnik od rodziców i paczkę skarpet wyglądających jak pudełko sushi). Potem nastąpił pierwszy punkt Parady Atrakcji.
Atak klonow. |
Kolacja w la Placinte. La Placinte to sieć restauracji, zasadniczo bardziej mołdawskich niż rumuńskich, ale serwujących pyszne dania w miłej atmosferze. Dekoracje przypominają nasze Podhale. Po długiej i głośnej debacie po polsku, zostałam sforsowana do złożenia zamówienia po rumuńsku. W międzyczasie dowiedziałyśmy się, że kelnerzy na zapleczu niemalże zakładali się o to, skąd jesteśmy, bo nie byli pewni, czy z Mołdawii, czy z Rosji; nikt nie mógł nas zrozumieć, ale wszystkim wydawało się, że łapią w naszej paplaninie jakieś znajome dźwięki.
Zdecydowałyśmy się zamówić placinte, czyli poniekąd danie sztandarowe restauracji. O placintach wspominałam już kiedyś, przy okazji opowieści o jedzeniu w Rumunii i o piekarniach, Generalnie placinta to placek, przybiera różne formy, ale jedno jest pewne- jest czymś nadziany i przepyszny. Tego pierwszego wieczoru zatem placinty królowały na stole. Jeden gruby placek z serem, jeden cienki placek z kapustą, "kwasioly" do przegryzienia, a potem na deser jeszcze plackowe rulony z dynią.
Między daniami przejrzałyśmy mapkę, którą dziewczyny skądś wytrzasnęły i wspomagając się Trip Advisorem zaczęłyśmy rozglądać się za planem na wieczór. Decyzja zapadła szybko - shisha za 15 lei, to się nie może zmarnować! Poza tym bukaresztańskie "centrum shishowe" znajduje się w uroczej uliczce, którą i tak warto odwiedzić. No to, do centrum!
W metrze zdecydowałyśmy, że wysiądziemy na Universitate. To tam przez ostatnie niemal dwa tygodnie działa się historia Rumunii.
_______________________________________________________
30 października w bukaresztańskim klubie Colectiv wybuchł pożar. Odbywał się wtedy koncert zespołu Goodbye to Gravity, uświetniony pokazem pirotechnicznym. Coś poszło nie tak. Ogniem zajęły się filary i sufit klubu a 400 osób, które były w środku zaczęły w panice uciekać.
Jak do tej pory, zginęło 55 osób. Tamtej feralnej nocy ofiar było 27, ale prawie 200 osób wylądowało w szpitalach, wiele w stanie krytycznym. W ciągu kolejnych dni media podawały informacje o następnych ofiarach.
W całej Rumunii rozgorzała dyskusja. Właściciele klubu oskarżeni zostali o nieumyślne spowodowanie śmierci, ale wściekłość ludzi obróciła się przede wszystkm przeciwko politykom. Jak to się stało, że było aż tyle niedopatrzeń? Kto na co przymknął oko? Kto komu dał w łapę? Kto zignorował które przepisy bezpieczeństwa?
Klub nie miał zgody na pokaz pirotechniczny. Ściany nie było zabezpieczone, filary pokryte tanim materiałem, który nie mógł wytrzymać ognia, sufit był drewniany. W klubie mogło być maks. 80 osób. Było 400. Jedno wąskie wyjście. Żadnego systemu przeciwpożarowego.
Rumunia wyszła na ulice. Najpierw w Bukareszcie, potem w innych miastach rozpoczęły się protesty przeciwko korupcji i ignorowaniu przepisów. Żądano dymisji mera Sektoru 4 Bukaresztu, gdzie znajdował się Colectiv, potem dymisji premiera. Victor Ponta faktycznie podał się do dymisji i to ruszyło ludzi jeszcze bardziej. Poczuli, że mogą coś osiągnąć. 5 listopada na ulicach samego Bukaresztu protestowało 35000 osób. Drugie tyle w innych miastach w całej Rumunii.
Prostesty odbywały się bez przemocy i incydentów. Ludzie pilnowali się nawzajem, bo wiedzieli, że jeśli zapłonie choć jedna butelka, jeśli rzucone zostanie w żandarmerię choć jedno zgniłe jabłko, cała akcja straci na znaczeniu. Chodziło przecież o to, żeby uhonorować tych, którzy zginęli i zwrócić uwagę na to, do czego doprowadza zły system polityczny. Dlatego ta "rewolucja" odbywa się stosunkowo cicho. Tłumy wędrują pod Uniwersytet (gdzie w 1989 w Bukareszcie zaczęła się prawdziwa rewolucja, która obaliła komunizm), machają flagami, wykrzykują hasła, stoją z transparentami. Żadnej przemocy, żadnego ognia.
Prezydent Klaus Iohannis wyznaczył nowego premiera, spotkał się z protestującymi. Na Placu Uniwersyteckim nie ma już tysięcy osób każdego wieczoru, ale ciśnienie w kraju trwa.
W tej piątek, gdy przyjechały Ela i Monika, wybrałyśmy się tam, aby uczestniczyć w historii. Widziałyśmy ludzi machających flagami i rozwieszone między znakami drogowymi sznurki z zawieszonymi postulatami. Widziałyśmy staruszków i dzieciaki, wśród masy ludzi, która przyszła tam żądać zmiany.
_______________________________________________________
A zatem Siostry Jakubescu postanowiły się przyjrzeć z bliska najważniejszym wydarzeniom społecznym w mieście, a potem zobaczyć Stare Miasto nocą.
Naszym pierwszym przystankiem był Pasaj Villacrosse. To zamknięta uliczka, wąski deptaczek maksymalnie wypełniony knajpkami i kawiarniami. Cały zaułek sprawia przytulne wrażenie, głównie ze względu na swoje niewielkie rozmiary i charakter. Fasady budynków wyglądają tu trochę jak krakowskie kamieniczki, ale sufit rozpięty między nimi jakoś przypominał mi Gran Bazaar w Istambule. Dość, że jest gdzie usiąść, wypić piwo, czy herbatę i zamówić niebotyczną narghilę w śmiesznie niskiej cenie.
No, to posiedziałyśmy w oparach wonnych, orientalnych dymów. Temat protestów wciąż nam towarzyszył, bo telewizory wyświetlały kanały informacyjne z relacjami.
Gdy shisha przestała smakować melonem a zaczęła samym węglem zdecydowałyśmy się zmienić lokal. Poszłyśmy spacerkiem przez centrum z planem znalezienia jednego pubu, który Monika wydłubała na Trip Advisorze. Zamiast tego wylądowałyśmy w Storage Room. Przytulne, ciekawe miejsce, kolejne piwo, wielki talerz nachosów. Wróciłyśmy ostatnim metrem, bo na dzień następny też miałyśmy ambitny plan - wstać rano, iść około 8.00 na bazar, a potem na 10.30 na Free Walking Tour.
HAHAHA. Dobre.
Wstałyśmy o 9.30 i uznałyśmy, że olać poranny Free Tour, pójdziemy na popołudniowy. Poranek zatem zapanował pod znakiem placu targowego Obór.
O Oborze już wspominałam. Targ okazał się być najciekawszym punktem wycieczki, spędziłyśmy tam prawie dwie godziny, spacerując wśród owoców, serów i innych ciekawostek. Dobrze, że złożyło nam się tak, że było więcej czasu na to.
Po szaleństwie zakupowym i chwili lenienia się w domu zebrałyśmy się jednak na Free Tour. To najlepszy sposób, żeby zobaczyć wszystko, co najważniejsze w Bukareszcie. Grupa przerosła nasze oczekiwania, przyszło chyba z 70 osób. Przewodnik, Andrei, też był zaskoczony, ale poradził sobie naprawdę dobrze. W ten sposób udało nam się sprytnie obskoczyć najważniejsze miejsca w mieście.
Dawna siedziba banku CEC |
Dziedziniec cerkwi Stavropoleos |
Piata Universitate |
Kosciol doslownie otoczony blokami |
Spożywcza część wycieczki miała swoją kontynuację jeszcze tego samego dnia w Tavernie Covaci. Znajduje się ona w sercu Starego Miasta i jest klimatycznym, rumuńskim miejscem- malowane garnuszki stoją obok drewnianych, ciężkich stołów, gra muzyka na żywo, na ścianach wiszą zdjęcia i obrazki przedstawiające rumuńskie krajobrazy.
Zamówiłyśmy całe mnóstwo rzeczy, na zasadzie "wszystkiego po trochu". Zupa, potem mici (które ostatecznie jadłam tylko ja), oczywiście mamałyga, serowe kulki, zapiekane pieczarki... sama już nie pamiętam co jeszcze, ale wszystko było całkiem smaczne. Nieprzyzwoicie obżarte opuściłyśmy tawernę i postanowiłyśmy się przespacerować w celu ułożenia trochę w brzuszku całego wielkiego obiadu. Zrobiłyśmy sobie jeszcze trochę spacer nocnym, zamglonym i zadymionym Bukaresztem, poszłyśmy zobaczyć gigantyczną bryłę podświetlonego Parlamentu i zakończyłyśmy wieczór w pysznej deserowni- Chocolat. W planach miałyśmy jakieś SPA, ale uznałyśmy, że to będzie nasze spożywcze SPA. W cichym, klimatycznym lokalu, nad rewelacyjnym ciastkiem i aromatyczną herbatą.
Niedziela była mało skonkretyzowana w planach, pogoda trochę się poprawiła, choć nadal było pochmurno i dość zimno. Uznałyśmy, że koniecznie musimy iść do parku. Okazało się, że w weekendy w Herastrau nadal da się wypożyczyć rowery! No, to wypożyczyłyśmy i przepedalowalysmy park dookoła. Zatrzymałyśmy się na chwilę dłużej w mini parku rozrywki na przejażdżkę kołem widokowym i drugi raz w restauracji na papanase. To miał być punkt obowiązkowy wyjazdu, bo zarówno ja, jak i inni ludzie przekonywali, że papanase koniecznie trzeba zjeść.
Ot, tak, zeby popatrzec na Bukareszt troszke z gory |
Papanas, czyli super-pączur |
Potem wsiadłyśmy na rowery i kalorie zostały spalone!
Za mało czasu. Mogłabym tak z Ela i Monika spędzić tutaj cały tydzień. Ale cieszę się, że choć ten jeden weekend mogłyśmy sobie zorganizować. Czekam na następne odwiedziny!