środa, 29 kwietnia 2015

Pociąg do podróży- Macedonia

Zaraz po Wielkiejnocy upchałam trochę rzeczy w plecak i ruszyłam w drogę. Drogę wymarzoną już od kilku miesięcy i planowaną od kilku tygodni. W czasie planowania były wzloty i upadki, liczne zmiany, a wręcz załamania pod tytułem: "Pierniczę, nie jadę".

Wiosenne wakacje trwają tu tydzień, postanowiłam wziąć dodatkowe kilka dni wolnego i wyruszyć w dłuuuugą i wspaniałą podróż. Ogromnie chciałam autostopem objechać Macedonię, taka prawdziwa wyprawa z namiotem i Vifonami na śniadanie, obiad i kolację. Jednakowoż stopem sama ciut się boję, a jakoś nikt z mojego otoczenia się nie wyrywał na taką podróż. Poza tym logistyczne kłody padły mi pod nogi.
Kłoda 1.- brak namiotu
Kłoda 2.- brak karimaty
Kłoda 3.- brak kuchenki turystycznej
Nawet latarki czołówki sobie z Polski nie przywiozłam. Z mojego normalnego wyprawowego "sprzętu" to mam tu tylko scyzoryk od dziadka... Uznałam zatem, że może autostop zostawię sobie na bardziej sprzyjającą porę i warunki.
Plan numer dwa- samotna wyprawa pociągami, czyli o Jakubku, który jeździł koleją.

Istnieje taka super hiper rzecz, jak Balkan Flexipass. Bilet o miesięcznym terminie ważności pozwalający na przejazdy w ciągu 5/7/10/15 dni w ciągu tegoż miesiąca (zależnie od tego, jaką opcję się wybierze). Ja kupiłam sobie takowy bilet na 7 dni, z datą ważności od 9 kwietnia do 8 maja. To znaczy, że w ciągu tego miesiąca mam 7 dobowych biletów na pociągi w Rumunii, Bułgarii, Serbii, Macedonii, Grecji, Turcji, Bośni i Czarnogórze. No, bajka! Zdecydowałam się na Grecję, chcąc spędzić tam trochę czasu na spokojnie zamiast ganiać z miejsca na miejsce próbując zobaczyć jak najwięcej, jak najszybciej. Dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem okazało się jednak, że będzie ciężko. Brakowało mi hostów z couchsurfingu, żeby było gdzie spać, dowiedziałam się, że w okresie Wielkanocy sporo różnych zabytków jest zamkniętych i ciężko coś zwiedzić. To był moment kryzysu podróżniczego, kiedy stwierdziłam, że chyba jednak nie podołam organizacji tego wyjazdu. Ale zacisnęłam zęby, przegrzebałam strony internetowe kolei w czterech krajach i ostatecznie zaplanowałam trasę. Bukareszt- Sofia- Nisz- Bitola/Ohrid. Czyli jednak Macedonia z kawałkiem Bułgarii i Serbii po drodze. Od tego momentu jakoś wszystko zaczęło śmigać lepiej, couchsurfing szybko został ogarnięty, jakoś zaczęło się układać. 9 kwietnia wsiadłam w pierwszy pociąg i wtedy tak na dobrą sprawę dopiero poczułam, że jadę w podróż.

Ogółem pierwsza i najważniejsza rzecz, której się w tej podróży nauczyłam- jak podróżujesz sam, to nigdy nie jesteś sam! Pomijam fakt, że w Sofii spotkałam się z grupą znajomych wolontariuszy, którzy zmierzali w stronę Istambułu, i że praktycznie cały czas spałam w czyimś domu, więc siłą rzeczy tych ludzi poznawałam. Kompletnie przypadkowo spotykałam ludzi na swojej drodze, a to w pociągu, a to na Free Walking Tour, a to podróżnicy, którzy pomieszkiwali u tego samego couchsurfera... Niesamowici ludzie, niesamowite historie. Chińczyk mieszkający od 15 lat w Kanadzie, Hindus-Warszawiak, który właśnie kończy pisać swoją książkę, Kanadyjczyk w dwumiesięcznej podróży po Europie, Łotysze jeżdżący od półtora miesiąca stopem, hiszpański wolontariusz EVS w Serbii, mieszkający ze swoim psem, który to pies podróżuje z nim wszędzie i nawet ma paszport...
Przy okazji odkryłam, że ja też zaczynam mieć swoją historię... Polka mieszkająca w Bukareszcie jako wolontariuszka EVS. Zauważyłam, że ludzie są ciekawi, dopytują, chcą znać szczegóły. To cieszy. Cieszy bardzo.


Sofia okazała się być pięknym miastem (tylko dworzec paskudny, ale go remontują, więc może będzie lepiej). Od kilku osób słyszałam, że beznadzieja i nie warto. Warto. Jest piękna architektura, są ładne uliczki, nawet trochę terenów zielonych. Sofia ma najbardziej rozbudowaną serię darmowych pieszych wycieczek po mieście, jaką widziałam. Jest wycieczka standardowa, wycieczka rowerowa (tylko rower trzeba wynająć, chyba, że ma się własny), jest wycieczka kulturalna, o komunizmie i spożywcza z tradycyjnym bułgarskim jedzeniem- ta spodobała mi się najbardziej, oczywiście! Gdybym miała spędzić w tym mieście tydzień, może bym się zaczęła nudzić, ale na dwa, czy trzy dni moim zdaniem to jest bardzo dobra lokalizacja podróżnicza.

 
Bardzo dużo ciekawego Street Artu można znaleźć na ulicach.
I jedzenie takie pyszne!


I lokalna ciekawostka- kioski, do których trzeba sobie kucnąć. W mieście są ich setki.


Następny przystanek- Nisz. W Niszu byłam w sierpniu ubiegłego roku, gdy podróżowałam stopem przez Serbię i Kosowo. Mieliśmy tam wtedy bardzo mało czasu, więc przespacerowaliśmy się głównym bulwarem, odwiedziliśmy wieczorem fortecę i zwiedziliśmy wieżę czaszek. Tym razem miałam w Niszu do dyspozycji cały dzień i postanowiłam go wykorzystać na eksplorację miasta.
U Victora, mojego hosta znalazłam mapkę Niszu, wyznaczyłam sobie trasę i ruszyłam. Zaskakująco dużo czasu spędziłam na starym cmentarzu, który jest dość przyczajony na skraju miasta, ale definitywnie wart zobaczenia. Mocno zaniedbany, wiele nagrobków jest popękana i obrośnięta zielskiem, ale efekt niesamowity. Część grobów pochodzi z końca XIX wieku. Zdaje się, że to mało znane, a naprawdę ciekawe miejsce w Nisz.
Naprawdę nie pytajcie mnie, czemu lubię takie miejsca, po prostu lubię i już :)


Pogoda była piękna, więc wielogodzinny spacer po Niszu był czystą przyjemnością. To urocze miasto. Forteca jest piękna i zielona, dziesiątki ludzi miło spędzają tam czas. Główny bulwar tętni życiem, nie brakuje przytulnych kawiarni i barów... Niby niewielkie miasto, niby niezbyt turystyczne, ale ja tam przekonałam się po raz drugi, że jest naprawdę warte odwiedzenia. I jeśli jeszcze kiedyś będę w Serbii (a pewnie tak), to chyba nawet się skuszę, żeby odwiedzić to miejsce raz jeszcze.





Bulwar nad Niszawą, kilka kilometrów do spacerowania i kontemplowania. A bliżej centrum wieczorami siedzą młodzi z gitarami i browarami.

W drodze powrotnej też zahaczyłam o Nisz. Wtedy dopiero poznałam mojego hosta, Victora. To jest zresztą też ciekawa historia o ludzkim zaufaniu i cudownościach podróży. Do Victora odezwałam się na couchsurfingu, odpisał, że chętnie mnie ugości, z tym, że chyba go nie będzie w mieszkaniu wtedy, więc po prostu zostawi mi klucze w skrzynce na listy, i że mam się czuć jak u siebie. Na szczęście, gdy wracałam, to już był. Na szczęście- bo się okazało, że to wspaniały człowiek jest. No i mogłam mu podziękować osobiście.
Wracając miałam w Niszu mniej czasu i byłam bardziej zmęczona, więc zdecydowałam się zobaczyć jeszcze tylko Bubanj- park z memoriałem wojny. Ciekawe miejsce- wzgórze z zasadniczo dzikim i niemal nieruszonym lasem, tylko gdzieniegdzie są alejki, ławki i stoliki, kosze na śmieci i tego typu infrastruktura. I w środku tego wszystkiego polanka z takim o:
Ogłaszam konkurs, pt. Co tu widzicie? Do wygrania uśmiech autorki bloga ;)

Taaaaaakże przeskakując znów w czasie do początku podróży Serbię obskoczyłam lotem błyskawicy i pognałam do Macedonii. Tak po prawdzie to nie pognałam, bo pociągi się spóźniały i wlokły, a w ogóle to o mało nie przespałam Skopje, co zaskutkowałoby zmianą trasy i wycieczką do Thessalonik. Uparłam się jednak na ten Ohrid, więc po obudzeniu się i zorientowaniu, gdzie jestem, w ciągu minuty wyskoczyłam z pociągu. No i potem jazda do Bitoli.

Bitola sama w sobie szału nie robi, małe, urocze miasteczko, ale żeby dłużej tam posiedzieć, to chyba nie ma po co. Kilka ciekawych miejsc by się znalazło, trochę architektury, ładne pagóry, z których można podziwiać panoramę. Ale niewiele więcej. Miało to swoje zalety- nie miałam ciśnienia, żeby biegać i zwiedzać, co popadnie, to był moment na rzeczywisty chill.
Oliver, mój host, nie dość, że dał mi miejsce do spania, to jeszcze uparcie mnie karmił. Nie protestowałam, bo gotował naprawdę smacznie. Razem zwiedziliśmy miasto i nagadaliśmy się do woli.

Mimo to jednak najwspanialszy dzień tego wyjazdu spędziłam sama w Ohrid. To był mój główny cel, ale rzeczywistość przerosła moje najśmielsze oczekiwania.
Prawdę mówiąc cieszę się ogromnie, że trafiłam tam na wiosnę. Z dwóch powodów. Pierwszy- wiosna jest piękna, wszystko kwitnie, jest kolorowe, słonko świeci, ale nie ma upału. Drugi- jest względnie pusto. Sezon jeszcze się nie zaczął, więc dzikich tłumów nie było, wszystko dało się naprawdę na spokojnie pozwiedzać. A warto, naprawdę...

Miasto ma jakby dwie części - pierwsza z nich to port, no i cała część mieszkalna, ale taka nowsza. Druga to forteca z całym dobrodziejstwem inwentarza - to znaczy z domkami, restauracjami, sklepikami, mini plażą, cudnymi wąskimi uliczkami, kilkoma starożytnymi cerkwiami, i setkami kotów (z niewiadomych przyczyn większość z nich ma tylko jedno oko).



W gruncie rzeczy wygląda to, jakby ktoś postawił Tatry koło Mazur. 
Widoki zapierają dech w piersiach


A to w ogóle jest moje ulubione zdjęcie z całego wyjazdu.

Wszystko kwitło, woda szumiała, słońce świeciło, potem nagle spadł deszcz, ale taki ciepły, wiosenny... Bajka, nie rzeczywistość. Kilkanaście razy w ciągu tego jednego dnia siadałam w zupełnie przypadkowym miejscu i po prostu gapiłam się przed siebie, albo zamykałam oczy i upajałam się atmosferą.


I jeszcze do tego wszystkiego mury wklejone w skały... 
Nie, nie wlazłam do środka wieży. Tak, żałuję, że tego nie zrobiłam...

Ze dwa miejsca są w tej chwili remontowane, czy raczej budowane od nowa jako rekonstrukcje dworów/kościołów, które były tam niegdyś, ale prawdę mówiąc, nie ma tego aż tak dużo i nie boli bardzo, że tu domki i kotki, a zaraz obok rusztowania. Aż tak źle nie ma. Także kogo tam zazwyczaj odstrasza kwestia nadziewania się na remonty gdzie popadnie- w Ohrid nie ma co się tego zbytnio obawiać.

Ogólna ocena- 11/10. Tam też chętnie wrócę.

Ohrid był moim głównym celem i ostatnim przystankiem. Stamtąd to już tylko droga powrotna, która trwała niemal drugie tyle, co dotarcie tamże... Czyli, jak już pisałam, znowu Nisz, a potem znowu Sofia.

Byłam już wykończona, Niedospana, z wykręconą szyją od spania w pociągu, czułam się ciągle brudna, choć co dzień brałam normalny, ciepły prysznic, jak człowiek, a nie jak podróżnik... I jeszcze ten jeden dzień musiałam spędzić w Sofii, czekając na pociąg do Bukaresztu... Niemal byłam gotowa machnąć ręką na koszty, olać pociągi i pojechać busem. Ale uznałam- NIET. Tak to nie będzie, nie tylko przetrwam ten dzień, ale jeszcze z niego skorzystam! I wtedy właśnie poszłam na spożywczą wycieczkę. Balkan Bites to bardzo ciekawa inicjatywa. Zbiera się grupka turystów (nas było 9) i z przewodnikiem zasuwają od restauracji do restauracji. Balkan Bites ma swoje dogadane miejsca, gdzie dzwonią i mówią, ile osób przyjdzie. A restauracja przygotowuje tycie porcje lokalnego jedzonka do skosztowania. No to wchłonęliśmy po kubeczku chłodnika, po kanapeczce z serkiem, bo kawałku czegoś w rodzaju ciasta francuskiego z innym serkiem, spróbowaliśmy wina... Grupa okazała się być bardzo fajna, mieszanka ludzi z naprawdę całego świata, od Nowej Zelandii po USA. 

Żarłoki.

Po wycieczce część uznała, że za dobrze nam się gada, żeby tak po prostu się rozstać. No i tak wylądowaliśmy w parku. Ja, dwóch Francuzów (którzy niestety musieli dość szybko biec na autobus do Istambułu), Argentyńczyk, Kostarykańczyk i Kanadyjczyk. Spędziliśmy tam dobre parę godzin rozmawiając absolutnie o wszystkim. To znów potwierdziło mój główny wniosek z tej podróży- gdy się podróżuje samemu, nigdy się nie jest samotnym. Czwórka kompletnie różnych ludzi, z różnych stron świata, w różnym wieku i zajmująca się różnymi rzeczami trafia na siebie zupełnie przypadkiem i nagle okazuje się, że mają sobie do powiedzenia tyle różnych rzeczy... Choćby ze względu na takie spotkania warto podróżować bez kompanii czasem...

Zwłaszcza z Connorem jakoś podłapałam kontakt. Ma 21 lat i jest z Alberty w Kanadzie. Obecnie śmiga z jednego kraju do drugiego w Europie. Po Bułgarii miał w planach Rumunię, potem Polskę i tak dalej... No to i o jednym i o drugim mu coś opowiedziałam, bo pytał, co polecam... Późnym popołudniem się pożegnaliśmy, bez wymieniania się kontaktami, czy coś, po prostu, dobrze było cię poznać, powodzenia w dalszej podróży, pa.
Niby nie powinnam się zdziwić, ale i tak się zdziwiłam. Następnego dnia rano. Przyszłam na pociąg, wsiadłam. Założyłam słuchawki, przymierzyłam się do śniadania, i nagle kogo widzę z plecakiem przeciskającego się przez wagon? TAK! Connora.
No i tak spędziliśmy kolejne dziesięć godzin w pociągu na gadaniu. Tym razem już wymieniliśmy kontakty. Wiem, że jest w tej chwili w Polsce. I nawet, że mu się tam podoba. Chyba planuje wpaść do Krakowa, jakby ktoś chciał poznać pozytywnego Kanadyjczyka i go tam oprowadzić- dajcie znać ;)

Do Bukaresztu dojechałam podwójnie szczęśliwa. Szczęśliwa, z powodu każdego odwiedzonego miejsca, każdego poznanego człowieka, każdej godziny spędzonej w tej podróży. Ale też szczęśliwa, że wróciłam do domu. Że po raz kolejny udało mi się zamienić marzenie w plan, plan w fakt, fakt w przygodę, a przygodę w doświadczenie. To najlepsze, co można uczynić w podróżowaniu.


sobota, 4 kwietnia 2015

Katolicka Wielkanoc w prawosławnej Rumunii

Kwestia Wielkanocy zastanawiała mnie od jakiegoś czasu. Mieszkam w kraju prawosławnym, co oznacza, że Wielkanoc obchodzi się tutaj w innym terminie- 12 kwietnia. Ja jednak chciałam celebrować Wielkanoc katolicką oczywiście. Przez chwilę wydawało się, że może to być ekstremalnie trudne. O mały włos się nie okazało, że na Triduum Paschalne muszę wyjechać na kilka dni z Bukaresztu. Udało się jednak zakręcić tak, żebym na Święta mogła być tutaj.

Jeśli chodzi o "otoczkę" nie związaną z czysto religijnym przeżyciem świąt, jest tu podobnie jak w Polsce. Jak wiecie, już od lutego dało się kupić czekoladowe króliki. Oprócz tego są też inne słodycze w podobnym klimacie, bazie, żonkile, ozdoby typu króliczki, kurczaczki, czy baranki. Maluje się też jajka- wszędzie da się kupić barwniki, a gdzieniegdzie nawet już pomalowane na kolorowo jajka. Takie jak zwykłe, w pudełkach, tyle, że już kolorowe.

Ja jednak święta dostałam z domu. Najpierw siostra, a potem mama przysłały mi paczuszki z zupełnie niespodziewanymi prezentami. Dostałam czekoladowe jajka, suszoną kiełbasę, barwniki i naklejki na jajka, cukrowego baranka, plastikowe jajo do lania wodą, żurek w proszku, a nawet filcowy koszyczek. Popłakałam się. Okazało się, że święta będą dużo bardziej polskie niż mogłam sobie wymarzyć...

Triduum Paschalne w mojej tutejszej parafii odbywa się po rumuńsku. Po polsku celebracji nie ma, ale skupiałam się mocno, żeby zrozumieć choć trochę. Może też dlatego w pewien sposób były to chyba najgłębiej dla mnie przeżyte Święta Wielkanocne od kilku lat... Dlatego, że były w gruncie rzeczy trudne. W Wielki Czwartek w czasie Mszy praktycznie się popłakałam. Po raz pierwszy odkąd tutaj przyjechałam, od października tak okrutnie poczułam, że tęsknię za domem, za Polską. Ponadto naokoło mnie wszystko toczyło się zwykłym trybem, dla wszystkich w moim bezpośrednim otoczeniu to jest weekend jak każdy inny. Dla mnie jest wyjątkowy.



Dziś w Domu Polskim odbyło się tradycyjne święcenie pokarmów. Wspaniała sprawa. Ludzie w różnym wieku, staruszkowie, którzy mieszkają tu już od dziesięcioleci, młodzi ludzie, którzy przyjechali tu pracować, dzieciaki... Życzenia świąteczne, stół pełen koszyków, błogosławieństwo pokarmów. Znów- jak w domu... Poczułam się ogromnie szczęśliwa i dumna, że jestem Polką i katoliczką, i że nawet na emigracji mam możliwość choć trochę tradycyjnie spędzić święta.



O 20.00 Wigilia Paschalna, a jutro rano śniadanie wielkanocne- z rodziną przez Skype :)

Chcę Wam wszystkim życzyć wszystkiego, co najlepsze
na ten szczególny czas.
Gdziekolwiek jesteście, jakkolwiek spędzacie te Święta-
nieważne. 
Ważne jest to, co dzieje się w Waszych sercach.
A ja mam nadzieję, że w Waszych sercach 
Chrystus prawdziwie Zmartwychwstanie
po raz kolejny.

Wesołego Alleluja, Kochani!!!