Ten post powstał z moich przemyśleń w ciągu ostatnich tygodni i w odpowiedzi na ogromną ilość pytań o to, kiedy wracam.
W gruncie rzeczy Bukareszt to paskudne miasto.
Stare miasto wcale nie wydaje się takie stare. I jest małe.
Zwiedzanie zajmuje w sumie jakieś półtorej godziny.
Nie ma tu oszałamiającej architektury, zabytków. Większość
budynków jest szara i smutna, rozpadająca się, zaniedbana.
Za to jest bardzo dużo ludzi. Za dużo ludzi.
Tramwaje i autobusy są okrutnie stare, powolne, hałaśliwe,
śmierdzące, przepełnione.
Metro też jest pełne. Prawie o każdej porze dnia. I jeździ
za rzadko. Metro nie powinno jeździć co 7-10 minut. A tu jeździ.
Z kolei kierowcy samochodów jeżdżą, jak chcą, ciągle trąbią, wkurzają się na
siebie nawzajem i na pieszych, jazda tutaj autem to szaleństwo.
Przechodzenie przez ulicę też często graniczy z ryzykowaniem życia.
Jedzenie w sklepach w gruncie rzeczy jest droższe niż w Polsce,
cotygodniowe zakupy pochłaniają więcej pieniędzy, niż pochłaniałoby u nas. W
dodatku nie ma krówek i kabanosów, takich polskich.
Wszędzie na ulicach wiszą kable. Czasem prawie do samej
ziemi, albo wręcz się po tej ziemi włóczą, przez co łatwo jest się potknąć i
wywalić.
Język brzmi jak hiszpański z rosyjskim akcentem. Czyli
dziwnie. I jest trudny.
Zima jest szara i pełna błota, a to tego bywa naprawdę
zimna. Za to w czerwcu temperatura skacze do 35 stopni, a wszyscy mi mówią, że „zobaczę
dopiero w lipcu, co to są upały…”
Smog prawie jak w Krakowie.
Często trzeba uważać na Romów.
Mnóstwo śmieci.
Mnóstwo biedy.
A jednak…
W Krakowie nie ma tylu pięknych parków, jak tutaj. Ogromnych
parków z placami zabaw, skate-parkami, ławeczkami, mnóstwem drzew i alejek, jeziorami,
wypożyczalniami rowerów… Parków tak wielkich, że w samym ich sercu kompletnie
zapomina się, że to nadal miasto.
Nie ma piekarni otwartych do wieczora, gdzie zawsze można
kupić pysznego słodkiego Gogosa albo Placintę ze słonym serem. Nie ma parówek w
cieście za 1,50zł.
Centrum wydaje się bardziej interesujące, gdy przyjrzysz się
uważniej budynkom i znajdziesz te najbardziej wyjątkowe, te perełki, które
wśród całej szarości sprawiają jeszcze lepsze wrażenie.
Do plastikowych pieniędzy też już się przyzwyczaiłam. Nawet
je polubiłam.
Jak na tak szare miasto gdzieś we Wschodniej Europie,
Bukareszt tętni nocnym życiem. Klub obok klubu, puby jeden za drugim, bary o naprawdę
rewelacyjnym klimacie. Fantastyczne imprezy i drinki jakieś tańsze niż u nas.
Język, jak już się przyzwyczaisz do tego, jakim śmiesznym
latyno-słowiańskim jest tworem zaczyna brzmieć naprawdę pięknie. A odkrywanie,
że rozumie się coraz więcej i coraz więcej da się powiedzieć jest najlepszym
uczuciem na świecie.
Ludzie najczęściej bywają pomocni i otwarci. I mocno zainteresowani
co też obcokrajowcy robią w ich ojczyźnie. I tak jest nie tylko w Bukareszcie.
W całej Rumunii.
A cała Rumunia jest obłędna. Morze Czarne, niesamowite
Karpaty, szalone drogi wśród gór, zamki i ruiny, miasteczka pełne uroku.
Historia, która łącząc, nierzadko w krwawy sposób kilka narodów na jednym
terenie odcisnęła swoje piętno wszędzie. Tyle miejsc, których jeszcze nie
zobaczyłam.
Podjęłam decyzję. Zostaję.
Dostałam pracę, szukam mieszkania.
Jeszcze przez jakiś czas tu będzie mój dom. Za dwa tygodnie
skończy się mój EVS i zacznie się zupełnie nowy rozdział. Na pewno trudniejszy.
Mam nadzieję, że też piękniejszy.
Blog będzie istniał nadal, mam wręcz nadzieję, że teraz uda
mi się go naprawdę rozkręcić. Że teraz zacznę jeszcze bardziej odkrywać Rumunię
i chciałabym, byście ją odkrywali razem ze mną.