wtorek, 20 września 2016

Ostatni taki weekend - Maramures

Z różnych względów blog zdechł. Głównie i przede wszystkim dlatego, że moje życie w Rumunii stało się dość rutynowe. Praca na pełny etat pochłania mi czas w ciągu tygodnia od rana do wieczora, pochłania też sporo energii. Weekendy zaś są zbyt krótkie, by udało mi się zwiedzić zakątki Rumunii, do których jeszcze nie udało mi się zawitać. Z pomocą przybył 15 sierpnia, a wraz z nim – przedłużony weekend. Przedłużony wprawdzie tylko o jeden dzień, ale, jak się okazało, wystarczyło to, żebym „odhaczyła” na mojej liście kawałek Maramures i (zupełnym przypadkiem) miasto Targu Mures.

No, to po kolei. Postaram się nie zrobić z tego relacji zbyt osobistej, a skupić się raczej na aspektach podróżniczo-turystycznych.

Naszym celem było dostać się przede wszystkim do Sighet Marmatiei (po polsku Syhot Maramorski), co okazało się nieco bardziej przygodowe, niż się nam wydawało. Kupiliśmy bilety na pociąg z przesiadką w Brasov, wyjazd w piątek o 18.45, dojazd na miejsce w sobotę o 9.06. Bez kuszetki, ale na normalnych siedzeniach też da się przekimać, więc byliśmy dobrej myśli. Dojechaliśmy do Brasov. Przekoczowaliśmy na dworcu godzinkę. Pociąg przyjechał. Był to pociąg z Mangalii, resortu nad Morzem Czarnym. Wysypały się z niego setki ludzi - par opalonych na czekoladowo, starszych panów w rozpiętych do połowy koszulach, bab w słomkowych kapeluszach i klapiących japonkami po peronie, dzieci ściskających nowokupione nad morzem zabawki, mam niosących pod pachą pływackie akcesoria swoich pociech i tatusiów ciągnących walizki, zapewne wypełnione plażowymi kreacjami swoich małżonek. Kolorowy korowód Rumunów, wracających z urlopu, uśmiechniętych, zadowolonych, ale z iskierką żalu w oku, że sielanka się skończyła i oto wypadli z pośpiesznego pociągu prosto w ramiona rzeczywistości.

My zaś, całkiem w drugą stronę – zmierzający dopiero na wakacje, choć znacznie krótsze niż by się chciało, ale jednak wakacje. W naszym przedziale też siedziała rodzinka, bardzo sympatyczna zresztą, spędziliśmy trochę czasu, gawędząc z nimi, opowiadając o swoich planach na weekend i słuchając ich opowieści, o tym, co w plażowym piasku piszczy. Naszym planem jednak było spanie, więc przedreptaliśmy się przez pociąg poszukując przedziału, który moglibyśmy zająć w całości. Nawet udało nam się taki znaleźć. Intuicja tknęła nas, gdy już układaliśmy się do snu. A co, jeśli pociąg gdzieś się rozdziela i pojedziemy nie tam, gdzie trzeba? To się zdarza na dalekobieżnych trasach. Andrei zrobił wywiad wśród współpasażerów w innych przedziałach i okazało się, że owszem, w Targu Mures wagony rozdzielają się i ten akurat jedzie nie tam, gdzie my chcemy. Do Targu Mures było około pięć godzin drogi, ergo, pięć godzin spania. Potem mogliśmy się przesiąść znów do naszego wagonu i dotrzeć do Sighet. Zasnęliśmy więc błogo mając konkretny plan.
Jak łatwo się domyślić, coś poszło nie tak. Pociąg wcale nie rozdzielał się w Targu Mures, tylko dwie godziny wcześniej, w miasteczku, którego nazwa brzmi jak złośliwy rechot lokomotywy odjeżdżającej bez nas do Sighet. Deda. Nawet nie wiedziałam, że takie miejsce jest w tym kraju, a co dopiero, że rozjeżdżają się tam pociągi. Zanim się połapaliśmy co, i jak, jechaliśmy już nie tam, gdzie chcieliśmy. Miły pan konduktor podpowiedział nam, jak moglibyśmy się z Targu Mures poprzesiadać, żeby dotrzeć do celu. Z pomocą przyszedł też Internet. Okazało się, że opcje na przesiadki kolejami są tak beznadziejne, że dojechalibyśmy tam o 21.00. Bez sensu. Znaleźliśmy autobus o 14.00, co już brzmiało lepiej, a najlepszą opcją wydawał się blablacar. Napisaliśmy do kierowcy i trochę uspokojeni ponownie poszliśmy spać.

Piąta rano. Jeszcze trochę ciemno, zimno, a my wysiadamy na peron w Targu Mures. Wypatrzyliśmy stację benzynową, gdzie postanowiliśmy się zaszyć nad kawą aż zrobi się cieplej. Plan był prosty – albo blablacar albo autokar, tak czy siak, mieliśmy sporo czasu, żeby zwiedzić miasto, do którego trafiliśmy tak nieoczekiwanie. Ktoś by zakrzyknął „AUTOSTOPEM”, ale uznaliśmy to za ryzykowną opcję. Z Targu Mures mogliśmy się jeszcze tymi autobusami jakoś wykaraskać, a kto wie, gdzie wylądowalibyśmy, jadąc stopem. Nie mieliśmy namiotu, żeby spać gdziekolwiek, mieliśmy za to zarezerwowany nocleg w Viseu de Sus. Postanowiliśmy trzymać się mniej więcej tradycyjnych środków komunikacji.

Miało nie być zbyt prywatnie, a widzę, że się rozpisuję niemal godzina po godzinie, co się nam przydarzyło. Clue tej opowieści i przestroga dla wszystkich jest taka – nie zmieniajcie wagonu, jeśli macie zarezerwowane w pociągu miejsce, bo nie wiadomo, gdzie skończycie.
Targu Mures zajęło nam około 2,5 godziny. To urocze miasteczko, ale małe i niewiele jest tam do zwiedzania. Zapewne, gdybyśmy zostali dłużej odkrylibyśmy jeszcze parę ciekawych rzeczy. Nie sprzyjała nam też pogoda, niewyspanie i pokrzyżowane plany. W ostatecznym rozrachunku cieszę się, że tak wyszło. Odwiedziłam przyjaciółkę, która tam mieszka, i której obiecywałam już dawno, że ją odwiedzę, no i zobaczyłam jednak to miasto. A pod koniec naszego długiego weekendu miało się okazać, że i tak pięknie zdążyliśmy zrobić wszystko, co zaplanowaliśmy, więc właściwie to Targu Mures wyszło nam na dobre.

Śniadanie mistrzów, piąta rano, stacja benzynowa w Targu Mures
Ulice, jak i wiele innych rzeczy podpisanych jest w tym regionie Rumunii w dwóch językach - po rumuńsku i po węgiersku. Mniejszość węgierka stanowi w tych okolicach czasem wręcz... większość.



Targu Mures



 
Cafe Bulwar - niegdyś popularna kawiarnia, dziś zamknięta, od 20 lat nieczynna zupełnie i zbierająca kurz. W środku pozostawiona niemal nienaruszona, ale zajrzeć można tylko przez brudne okno.

Cafe Bulwar w środku. Całkiem, jakby za chwilę mieli ją otworzyć. Niesamowity klimat, zakurzone szklanki na półce, zdaje się, że duchy przeszłości czasem jeszcze wpadają tu i popijają ciepłą colę prosto ze szklanych butelek...



Blablacar ostatecznie nie wypalił, złapaliśmy autokar i ruszyliśmy przez coraz piękniejsze pejzaże w kierunku Maramures. Gdzieś po drodze w jakiejś małej wiosce przesiadaliśmy się z jednego autokaru do drugiego tej samej firmy. Jakaś niepojęta dla mnie machinacja tam nastąpiła, dwa autobusy krzyżowały tam swoje trasy i miały ustawione miejsce w tejże wiosce, gdzie, poniekąd „wymieniały się” pasażerami. W życiu bym chyba nie ogarnęła co i jak, Andrei rozmawiał i wszystkiego się dowiadywał, zapewne dałoby się jakoś inaczej, ale ostatecznie te kombinacje pozwoliły nam dojechać do Viseu de Sus, gdzie mieliśmy ten zarezerwowany nocleg. Zwiedzanie Sighet odłożyliśmy na któryś z kolejnych dni.

Złapany na zdjęcie przez brudną autobusową szybę domek. Widywaliśmy później więcej takich, dość charakterystycznie pokryte kolorowymi płytkami ściany rzucają się w oczy.

I kolejny element typowy dla regionu - bramy Maramorskie. Misternie rzeźbione, drewniane ogromne bramy są wejściami do zwykłych domów, niekoniecznie do kościołów, czy domów kultury. 


Viseu de Sus słynie przede wszystkim, o ile nie jedynie, z Mocanity. Mocanita (Mokanica) To kolejka wąskotorowa, obecnie turystyczna, której trasa ciągnie się wzdłuż rzeki wgłąb Parku Naturalnego Gór Maramorskich. Choć tory są dłuższe, w użyciu są obecnie niecałe 22km linii. Codziennie kilka razy kolejka rusza wypełniona po brzegi turystami, zawozi ich do stacji Popas Paltin na tym dwudziestym drugim kilometrze, i potem z powrotem do Viseu de Sus. Wszystko trwa łącznie około sześciu godzin – dwie godziny drogi w każdą stronę i półtorej godziny postoju. Jeździ zasadniczo od marca do listopada. Ceny różnią się w zależności od sezonu. Najtaniej wypada wczesną wiosną i późną jesienią, oczywiście -  48 lei od osoby dorosłej, najdrożej zaś w wakacje – 57 lei od dorosłego. Są też zniżki dla studentów, emerytów, uczniów i osób niepełnosprawnych. Istnieje też opcja „Mocanita special”, kosztuje 95 lei od osoby, ale oprócz przejazdu samego w sobie są kupony na gorący posiłek, deser, napój zimny i gorący w Popas Paltin. W przeciwnym razie, trzeba się zaopatrzyć we własny prowiant na całą drogę, albo i tak kupić coś na miejscu. Dobrze jest zrobić wcześniej telefoniczną rezerwację, zwłaszcza w wysokim sezonie bo Mocanita jest naprawdę popularna.

Kolej dysponuje kilkoma lokomotywami parowymi i jednym dieslem. My załapaliśmy się na diesla, w momencie, gdy robiliśmy rezerwację (telefonicznie, kilka dni wcześniej), wszystkie wcześniejsze jazdy były już w pełni zarezerwowane. Nie robiło nam to większej różnicy.

Jak to stwierdził Andrei: „Chyba nas pogięło, spędziliśmy w 15h w pociągu z jednego końca kraju na drugi, tylko po to, żeby znowu jechać pociągiem”. No, i jest w tym pewna logika. Ale warto! Widoki są przepiękne, klimat w środku kolejki milutki, siedzisz na takiej drewnianej, starodawnej ławeczce i patrzysz, jak rzeka płynie za oknem.

Po dotarciu do końca drogi, wszyscy wysypali się z pociągu i ruszyli do stacji gastronomicznej. My też, bo zgłodnieliśmy, oczywiście. Dookoła rozstawione były ławy i stoły, był zadaszony bar z grillem, zbita z desek niewielka powierzchnia, na której tańczyli młodzi w tradycyjnych rumuńskich strojach... Kawałek dalej małe muzeum Mocanity, gdzie można było się dowiedzieć co nieco o historii kolejki. Wszystko przy samym brzegu rzeki w otoczeniu gór i w sercu lasu. No, żyć nie umierać...

pokazowa lokomotywa

Wagonik w środku. Podróż w czasie i przestrzeni normalnie...

CHOO CHOO!!!!

I już w drodze, z takimi widoczkami

Pierwszy postój nad samą rzeczką.

"A w trzecim siedzą same grubasy, siedzą i jedzą tłuste kiełbasy"

Tłuste kiełbasy były właściwie na postoju - klasyczny, grillowany, rumuński obiadek :)

I tańce!

I tańce przy flaszce w kapeluszu!

Alternatywa dla lokomotywy...


Widoki, widoki, widoki...


W drodze powrotnej mieliśmy przygody. Najpierw jeden z wagonów wypadł z torów i musieli go tam od nowa zasadzić. Potem ruszyliśmy, wszystko szło ładnie, w którymś momencie z wagonów za nami rozległy się wołania. Maszynista pomyślał, że ludzie się cieszą jazdą, więc w odpowiedzi zawył lokomotywą. Tymczasem okazało się, że... odczepiły się wagony i kilka zostało z tyłu! Musieliśmy po nie wrócić i dopiero ruszyliśmy z powrotem do Viseu de Sus.

Dojechaliśmy popołudniu i musieliśmy się szybko wymeldować i zabrać rzeczy, żeby zdążyć na kolejną pokręconą podróż. Była 18.30, mieliśmy do przejechania 75km i baliśmy się, że przed nocą nie zdążymy... Rumuńskie drogi i system komunikacji między miastami się kłania...

Autobus, długi spacer po Sighet, na odpowiednią wylotówkę, autostop... wreszcie dotarliśmy późnym wieczorem do pensjonatu, w którym mieliśmy spać. Zamieniliśmy dwa słowa z właścicielką i położyliśmy się spać, wiedząc, że jutro czeka nas ostatni, znów pełny wrażeń dzień.

Pobudka z samego rana, jak się okazało – w deszczu. Zastanawialiśmy się, czy przeczekiwać jakoś szczególnie, czy lecieć zwiedzać Wesoły Cmentarz w tę ulewę, ale w sumie szybko przestało, więc zdecydowaliśmy się iść jak najszybciej, zanim znowu zacznie.

Na Wesoły Cmentarz chciałam jechać od momentu, kiedy o nim usłyszałam, wiele miesięcy wcześniej. Unikatowe w skali światowej miejsce. Las drewnianych nagrobków, w jasnych, soczystych kolorach z wyraźnie dominującym niebieskim. Charakterystyczny kształt i układ każdego z nagrobków – niewielki krzyż z daszkiem, wąska, wysoka płyta, wyryty w drewnie i wymalowany obrazek przedstawiający zmarłego, pod spodem tekst wypisany na biało. Otoczone kolorowymi wzorami, wszystkie wyglądają niesamowicie.

Wesoły Cmentarz wziął nazwę przede wszystkim od tych barw właśnie, ale nie tylko. Teksty znajdujące się na nagrobkach to wiersze, opowiadające o życiu pochowanego tam zmarłego. Mówi się, że to właśnie te teksty są śmieszne i ironiczne, ale nie zawsze tak jest. Owszem, kilka wśród tych, które odczytałam zawierało elementy humorystyczne, większość jednakże opowiadała historie często trudnego życia. Ktoś zza grobu mówił, że spędził całe życie pracując na swoje dzieci, by były szczęśliwe i miały wszystkiego pod dostatkiem. Ktoś inny żali się, że leży tu sam, tak, jak sam był przez całe życie – sierota od małego, nigdy nie miał swojej rodziny. Ktoś opowiada, jak pojechał do pracy za granicę i jak jeździł traktorem w Hiszpanii, żeby zarobić na życie po powrocie do Rumunii. Malowane wizerunki mieszkańców Sapanty przedstawiają ich najczęściej przy ich codziennej pracy – lekarz namalowany jest za biurkiem w kitlu, farmer na swoim traktorze, kobiety przy krosnach, nauczycielka obok ławki, w której siedzą jej uczniowie. Niesamowitym było czytać te wszystkie historie. Tym bardziej, że trafiliśmy na moment nabożeństwa, więc zwiedzanie odbywało się w akompaniamencie śpiewów. Cieszę się ogromnie, że tam w końcu dotarłam, cieszę się też, że dopiero teraz – dzięki temu mogłam przynajmniej zrozumieć co czytam, jeszcze kilka miesięcy temu mój rumuński nie był aż tak dobry...


Wesoły Cmentarz.

 



Dom fundatora Wesołego Cmentarza i rzeźbiarza - twórcy kolorowych nagrobków - Stana Ioana Patras, obecnie muzeum jemu poświęcone.

Muzeum w środku.


Po Wesołym Cmentarzu pozostało nam już ostatnie miejsce – Sighet Marmatiei, po polsku znany jako Syhot Maramorski. Tam mieliśmy jechać w pierwszej kolejności, ale z racji wszystkich transportowych zawirowań pozostał nam na sam koniec.

W Sighet chcieliśmy zobaczyć Miejsce Pamięci Ofiar Komunizmu i Ruchu Oporu. Uderzające miejsce, znajduje się w dawnym komunistycznym więzieniu, a oprócz większych sal muzealnych, każda maleńka cela więzienna jest obecnie wypełniona eksponatami. Jedyny problem jest taki, że zdecydowana większość opisów i tekstów, które się tam pojawiają są jedynie w języku rumuńskim. Ale również wizualnie całość muzeum robi wrażenie, więc nawet jeśli się nie rozumie, warto zobaczyć. Jest dużo plansz, zdjęć, eksponatów. Całe jedno pomieszczenie z przedmiotami codziennego użytku z czasów komunizmu, znalazło się miejsce nawet na szklaną rybę. Liczne wzmianki o Solidarności. Kilka miejsc stworzonych bardzo „symbolicznie”, np. całkowicie pusta cela, gdzie światło jednego jedynego reflektora pada na łancuchy leżące na podłodze.  Zdecydowanie warto odwiedzić.



   










Poza tym Syhot jest małym, uroczym miasteczkiem, nie mieliśmy już niestety czasu na zwiedzenie go bardziej dogłębnie. Czekały nas kolejne długie godziny w pociągu – powrót do domu, znów z przesiadką, tym razem planowaną, a potem kuszetka już prosto do Bukaresztu.
Gdybyśmy mieszkali trochę bliżej tamtych rejonów z pewnością udałoby się nam zwiedzić więcej, albo jeździć tam częściej. Zabrakło mi trochę gór. Zabrakło czasu na monastyr Barsana. Następnym razem. Wszystko następnym razem :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz