wtorek, 9 grudnia 2014

Weekend pełen wrażeń

Na weekend poniosło nas w Rumunię. No bo ileż można siedzieć w Bukareszcie, nawet jeśli nie zwiedziło się jeszcze nawet połowy miasta! Chciałoby się rzec, że wykorzystaliśmy piękną zimową pogodę, ale niestety- pogoda w ten weekend była paskudna. Śnieg znikł równie szybko jak się pojawił, na jego miejsce zaś przyszedł zimny deszcz w dużych ilościach. Wykorzystaliśmy zatem nie pogodę, ale fakt, że przyjechał Gabri- przyjaciel Alvaro. A zatem Alvaro i jego przyjaciel Gabri wpadli na pomysł wynajęcia samochodu na weekend i ruszenia się z miejsca. Laura i ja z radością podłączyłyśmy się do tego planu i w sobotę  około południa wszyscy w czwórkę ruszyliśmy w pierwszą samochodową wyprawę po Rumunii.

 Przystanek pierwszy- Craiova. Nie mylić z Cracovia, jak to się zdarza wielu osobom! Miasta jako tako nie zwiedziliśmy, ale też doszły mnie słuchy z kilku różnych źródeł, że i nie bardzo jest tam co zwiedzać My do Craiovej wpadliśmy w odwiedziny do znajomych EVS-ów. I znów ta sama historia, ten sam niezmienny zachwyt nad możliwością porozumienia się i nawiązania nici przyjaźni nawet, gdy brakuje języka. Albo, gdy wręcz przeciwnie- tych języków jest kilka. Hiszpańsko-Włosko-Rumuńsko-Polsko-Brazylijskiej ekipie tamtego sobotniego wieczoru wcale nie przeszkadzało, że czasem trzeba się nakombinować z tłumaczeniami. Dzieliliśmy się historiami, muzyką, opiniami i uśmiechami. Siedzenia do rana nie było, bo na dzień następny z samego rana, czyli o 9.30 znów usadziliśmy się w biało-ubłoconej Dacii i obraliśmy kierunek na Zamek Bran.

Przejechanie 260km zajęło nam 4,5h. Co jak co, ale drogi w Rumunii to koszmar większy niż w Polsce. Znaczy tak- jakościowo zbliżone, może ciut gorsze, ale kraj jest bardziej górzysty, więc serpentyny na porządku dziennym. Jazdy nie ułatwiała mgła ścieląca się wszędzie, tak, że widoczność mieliśmy na poziomie 50m. Chciałabym napisać, że widoki zapierały dech w piersiach, ale widoków praktycznie nie mieliśmy. Przez chwil kilka zaledwie cośtam się wyłaniało i wtedy rzeczywiście było na co popatrzeć. 

Zamek Bran zatem- osławiony, jako zamek Hrabiego Draculi, literackiego wampira, jednego z najlepiej rozpoznawalnych symboli Transylwanii i całej Rumunii. Ściema, jak nie wiem. Vlad Tepes, pierwowzór Draculi nie dość, że nie mieszkał w zamku Bran, to w zasadzie nie miał z nim niemal nic wspólnego. Vlad Tepes (Wlad Cepesz, czyli Wład Palownik) był lokalnym władcą w XVw, czymś na kształt, powiedzmy wojewody. Przydomek otrzymał z racji metod uśmiercania, które stosował wobec swoich wrogów- mianowicie nadziewał ich na pale. Mówi się o tysiącach zabitych w ten sposób ludzi w czasie jego panowania. Nic dziwnego, że Vlad Tepes stał się dla Brama Stokera swoistym pierwowzorem Draculi. Mimo wszystko "lokalsi" podobno uznawali Vlada bardziej za bohatera w stylu Robin Hooda, niż za mordercę. Ponoć znęcał się głównie nad bogatymi, biednym zaś pomagał, ile tylko się dało. 
Zatem dzięki pseudo-wampirowi turystyka się kręci, a Bran pozostał jednym z najchętniej odwiedzanych zamków w Rumunii- tzw. Must-See. No to jak trzeba to trzeba. Się wybraliśmy. Zamek sam w sobie zbyt wielkiego wrażenia nie robi. Jest ładny, ale nic specjalnego. Podobno w samej Transylwanii jest sporo dużo ładniejszych. To, co z pewnością zadziwia to ilość schodów. I nie na zasadzie pojedynczej wieży, na którą się wyłazi i wyłazi i wyłazi... Bran to istny labirynt- kilka schodów w górę, dwa pokoje, kilkanaście schodów w dół, dwa pokoje, tajemne przejście między piętrami, schody, schody, schody... Przyznaję, to mnie zaskoczyło bardzo pozytywnie, lubię takie miejsca. Jak ktoś będzie w Rumunii- polecam mimo wszystko.

Z Bran skoczyliśmy jeszcze do Brasov- znanego nam już, pięknego miasteczka. Tym razem wydało mi się jeszcze bardziej magicznie z racji świątecznego jarmarku i olbrzymiej ilości światełek rozwieszonych nad ulicami. Tradycyjnie już spotkaliśmy się z naszymi znajomymi wolontariuszami, którzy tam mieszkają i jeszcze tego samego wieczoru ruszyliśmy znów do domu.

W stosunkowo krótkim czasie prześmigalismy dość sporo kilometrów, spotkaliśmy się z mnóstwem ludzi, nagadaliśmy się przeogromnie na różne tematy. Druga strona EVS-a (a może nawet pierwsza...)- możliwość poznawania ludzi, podróżowania, doświadczania nowych rzeczy.

Nadal z całej siły staram się pisać jak najczęściej, ale nie jest to łatwe- ciągle jest coś do zrobienia, w dodatku elektronika nieco odmawia mi posłuszeństwa, w związku z czym czasem trudno coś naskrobać nawet jeśli mam chwilę czasu. Myślę jednak, że dbanie o bloga będzie jednym z moich najpoważniejszych postanowień noworocznych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz