Od kilku dni przy Ulicy Przyszłości panuje niewiarygodny chaos. Ale taki bardzo pozytywny. Odkąd przyjechałam w mieszkaniu śpi około 15 osób, czyli ponad dwa razy więcej, niż mieszka nas tu normalnie. Ciągle okazuje się, że brakuje np. mleka, chleba albo... papieru toaletowego, no bo jakoś tak wszystko szybko się rozchodzi przy takich tłumach... Ale jest DOBRZE.
Nowy Rok przywitaliśmy w ponad 20-osobowym gronie reprezentantów bodajże ośmiu narodowości. W przygotowania włączyli się wszyscy, więc prace nad sylwestrowym stołem i ogólną oprawą imprezy toczyły się równolegle w kilku pokojach. Było mnóstwo dobrego jedzenia, mnóstwo muzyki i mnóstwo śmiechu. I mnóstwo języków, w których się porozumiewaliśmy. O północy zjedliśmy 12 winogron na dwanaście uderzeń dzwony (hiszpańska tradycja) i z perspektywy dziesiątego piętra obejrzeliśmy fajerwerki. Czy też, jak to wołali rumuńscy sprzedawcy na targu w sylwestrowy poranek: "BOMBY, RAKIETY, PETARDY!!!!"
Winogrona pakowane po 12- do zjedzenia o północy.
Dzień następny minął oczywiście pod znakiem spania do południa, wspominania dnia poprzedniego, sprzątania, oglądania zdjęć i zaśmiewania się z tego, co się działo. Mróz ściął całe miasto, więc wyjście z domu nie było zbyt kuszącą perspektywą. Po szalonej ostatniej nocy roku pierwsza noc roku minęła nam bardzo spokojnie przy filmie i popcornie.
Najcudowniejsze w tym wszystkim jest to, jak wiele przy okazji całej tej zabawy się uczymy i doświadczamy. Wczoraj piliśmy prawdziwą turecką kawę, taką maleńką, z kieliszków na wódkę zresztą... Mieliśmy też okazję spróbować ormiańskiej herbaty, hiszpańskiego omletu, tureckiego czegoś-na-kształt-sosu z granatów (rewelacja do sałatek i do chleba i podobno bardzo zdrowe!), polskie kabanosy też zrobiły furorę, a dziś jeszcze zrobiłyśmy prawdziwego galicyjskiego grzańca. I to wszystko w Rumunii!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz