sobota, 25 lipca 2015

Dookoła kraju

Wreszcie! Niemal po dwóch miesiącach udało mi się dokończyć i okrasić zdjęciami relację ze zwiedzania Rumunii na początku czerwca. Poślizg czasowy okrutny, ale mam nadzieję, że się Wam spodoba!

Protagoniści


Pierwszy tydzień czerwca ponownie spędziłam w podróży. Tym razem samochodem i nie sama. Przyjechali do mnie przyjaciele- Asia, Paulina, Łukasz i Grzesiek. A teraz nastąpi relacja w formie opowieści o tym, co warto zobaczyć w Rumunii.
Zaczęliśmy od Bukaresztu, na ten temat nie będę się za bardzo rozwodzić, jeszcze będzie na to czas. Dużo ciekawsze rejony odkryliśmy, gdy spakowaliśmy nasze torby i plecaki do samochodu i ściśnięci jak sardynki, ale pozytywnie nastawieni ruszyliśmy w kraj.
Przystanek pierwszy- zamek Peleş, Sinaia. Na ten temat też nie będę się szczególnie rozpisywać, bo już o nim wspominałam. Po drugiej wizycie podtrzymuję to, co napisałam kiedyś- warto zobaczyć, dużo bardziej niż zamek Draculi w Bran. Ogromny, imponujący, nawet jeśli przewodnik trafi się Wam nie najlepszy (jak to było w naszym przypadku…). Jedyne na co musicie uważać, to, żeby się nie zgubić po drodze do zamku jako takiego. Zwłaszcza, jeśli jedziecie samochodem. Zwłaszcza, jeśli jedziecie ze mną. Do tej pory się kajam, że wyprowadziłam całą ekipę w maliny i objechaliśmy kawał drogi niepotrzebnie. Przygoda, przygoda…
Tego samego dnia dotarliśmy do Braşov. To już moje bodajże trzecie odwiedziny w tym miasteczku, ale za każdym razem stwierdzam, że to śliczne miejsce. Pierwszy wieczór tam spędziliśmy na spacerze i jedzeniu papanaşi, rumuńskiego gorącego pączka z owocowym sosem i oblanego śmietaną. Lokalne MUST EAT.
Plan na drugi dzień wyprawy zakładał pozostanie w tej samej okolicy. Niedaleko od Braşov znajduje się rezerwat niedźwiedzi i miasteczko Râşnov z cytadelą górującą na wzgórzu.
Najpierw misie. Znowu się zgubiliśmy po drodze, coś nam naprawdę nie szło jeżdżenie tam, gdzie trzeba. Ostatecznie jednak po błądzeniu nieco, pytaniu ludzi, próbach odpalenia GPSa w telefonie i innych przygodach osiągnęliśmy cel.




Rezerwat niedźwiedzi Zarneşti powstał w celu ratowania „misioków” z paskudnych warunków w ogrodach zoologicznych, cyrkach, czy przy restauracjach, gdzie niedźwiedzie nierzadko mają przyciągać klientów. Miasteczko Zarneşti wspólnie ze stowarzyszeniem „Milion Przyjaciół” stworzyli na terenie 70 hektarów nowy dom dla niemal 80 zwierząt. Są one tam dobrze karmione, mają opiekę weterynaryjną i z pewnością więcej przestrzeni niż kiedykolwiek. Bardzo zacna inicjatywa. Warto odwiedzić. Codziennie (z wyjątkiem poniedziałków) o 9.00, 10.00 i 11.00 organizowane są wejścia z przewodnikiem. Można wysłuchać historii rezerwatu i poszczególnych zwierząt i zobaczyć je na żywo- dziesiątki niedźwiedzi w jednym miejscu. Bilet studencki kosztuje 10 lei a normalny 40 lei. Ale nawet mimo sporego kosztu (zwłaszcza, dla niedysponujących zniżką), WARTO.


A jak już się pojedzie do rezerwatu, to szkoda by było w drodze powrotnej do Braşov nie zahaczyć o wspomnianą cytadelę w Râşnov. Znajduje się ona na wzgórzu poza miastem, można się tam wdrapać piechotą (daleko nie jest, stromo też nie), albo podjechać śmiesznym wagonem zahaczonym o traktor.

Cytadela pochodzi z XIIIw. Ma mury, wieże, studnię, jest tam też kilka domków przyklejonych do siebie, co sprawia wrażenie miniaturowego miasteczka. Oczywiście wszędzie można kupić pamiątki, mniej lub bardziej związane z historią miejsca… Dużo czasu tam się raczej nie da spędzić, ale tak, żeby wpaść na chwilę i zobaczyć, jak najbardziej polecam. Zwłaszcza, że z góry rozciąga się rewelacyjny widok na wzgórza otaczające okolicę i na samo miasteczko Râşnov.


Rycerki na włościach, joł.

Popołudnie upłynęło nam w deszczowym Braşov. To był jedyny dzień, gdy pogoda się nie udała. Burza przetoczyła się nad nami, podczas, gdy my zajadaliśmy się obiadem. Potem trochę przestało, więc zdecydowaliśmy się porządnie obejść miasto, w towarzystwie przewodnika. Podobnie, jak w Bukareszcie, w Braşov istnieje Free Walking Tour. W sezonie letnim o 18.00 z Rynku startuje grupa z przewodnikiem. To świetna opcja, żeby poznać trochę historii miasta i w dwie godziny zobaczyć to, co w nim najważniejsze. Za wycieczkę nie trzeba płacić, ale jest to mile widziane- datki od turystów to forma pozwalająca utrzymać inicjatywę darmowych wycieczek. Obeszliśmy więc stare miasto, zobaczyliśmy część poniemiecką i rumuńską, najstarszą w Rumunii szkołę, fragmenty dawnych murów, hiperwąską uliczkę, wysłuchaliśmy historii oryginalnego Draculi, Vlada Ţepeş… darowaliśmy sobie jedynie wyjście na wieże będące częścią dawnych fortyfikacji Braşov. Byliśmy tam dzień wcześniej na własną rękę. Czarna Wieża, która wcale nie jest czarna i Biała Wieża, która jest trochę bielsza od Czarnej- można wspiąć się przez alejkę w lesie do obydwu i popatrzeć sobie na miasto z góry. Robię to za każdym razem, gdy jestem w Braşov. Jeszcze mi się nie znudziło.

Dali nam kocyki, żebyśmy nie zmokli przy obiedzie.

Bardzo wąska uliczka

Kolejny dzień zaczął się spokojnym zebraniem rzeczy i ponownym upchaniem się do samochodu. Na cel wzięliśmy Sighişoarę, uznawaną za najpiękniejsze miasto Rumunii. Poprzedniego wieczoru znaleźliśmy przypadkiem informację o kanionie w Racoş i kolejnych ruinach twierdzy w Rupea. Obydwa miejsca znajdują się po drodze do naszego celu, więc decyzja była prosta – jedziemy też tam.
Szmaragdowe jezioro

Kanion






Kanion okazał się być faktycznie imponujący. W sumie kaniony są dwa, jeden suchy, a drugi wypełniony wodą. Obydwa stanowią nawet nie tyle pozostałości po kamieniołomach, co nadal funkcjonujące kamieniołomy. Nie udało nam się dowiedzieć nic bliżej na temat tych miejsc, co tam wydobywają, po co, kto zalał jeden z kamieniołomów wodą… Swoją drogą nazwali ten akwen Szmaragdowym jeziorem, bardzo adekwatnie, bo faktycznie jest zielonkawe. Naprawdę warto było odbić nieco z trasy, żeby posiedzieć tam i podziwiać widoki, bo wręcz zapierają dech w piersiach.
Grzegorz kontempluje
A my odpoczywamy

Również twierdza Rupea okazała się ciekawa. Mniejsza i słabiej zagospodarowana niż Râşnov, pustawa dość prawdę mówiąc; nawet wszystkie wieże, do których dało się wejść były niczym nie wypełnione… Całą ekipą próbowaliśmy sobie wyobrazić, jak w Polsce wypchaliby te ruiny rekonstrukcjami mebli i obrazów… Nie wiem, którą opcję wolę. Rupea jest ładna, zahaczenie tam po drodze między Braşov a Sighişoarą to niegłupi pomysł, ale nie jest to element niezbędny wycieczki do Rumunii.

Dotarliśmy do Sighişoary wczesnym popołudniem. Zaparkowawszy samochód postanowiliśmy od razu uderzać na stare miasto. Cała starówka miasteczka wpisana jest na listę Światowego Dziedzictwa Unesco. Jej historia sięga XII wieku; miasto przez wieki stanowiło ważny ośrodek handlowy. Przetrwała wszystkie zawirowania historii i do dziś można podziwiać jej architekturę i urok. Doskonale zachowane są fortyfikacje z licznymi bramami do miasta, małe kolorowe domki urzekają wśród wąskich, wybrukowanych uliczek. Oczywiście współcześnie wszystko wypełnione jest elementami turystycznymi, jak choćby sklepy z pamiątkami, ale nie do przesady. To czyni Sighişoarę rzeczywiście jednym z najśliczniejszych miasteczek Rumunii. Po rzetelnym spacerze zgłodnieliśmy, więc opuściliśmy mury starej Sighişoary, by w ich sąsiedztwie zjeść jakiś obiad.




Stary cmentarz

Wieczorem dojechaliśmy do wioski, w której mieszkają moi znajomi wolontariusze – tam wypadł nam nocleg tego dnia. Ani – Ormianka, która chyba najmocniej poczuwała się do roli gospodyni, jako, że to z nią ustalałam, kiedy przyjeżdżamy – zabrała nas do pobliskiego baru na malutki kieliszeczek potwornie mocnego, tradycyjnego, węgierskiego napoju, którego nazwy już nie pamiętam… Przy okazji opowiedziała nam, że choć formalnie jesteśmy w sercu Rumunii, niemal 100% mieszkańców tej wioski mówi po węgiersku. Mniejszość stanowi tutaj większość i jest mocno przywiązana do swojej tożsamości. Mieliśmy okazję się o tym przekonać robiąc zakupy w supermarkecie- kasjerka rzeczywiście odezwała się do nas po węgiersku. Podobno tak rzeczywiście jest w wielu małych wioskach na terenie Siedmiogrodu - to tam mniejszość węgierska jest najliczniejsza.
Ponieważ Sighişoarę zwiedziliśmy poprzedniego dnia, a czas zaczął się nam kurczyć, z samego rana, czyli kolo 10.00, po raz kolejny zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy. Zostały nam dwa punkty zaplanowanej podróży- Sibiu i Alba Iulia.



Sibiu z góry
W Sibiu już byłam. Nie miałam jednak nic przeciwko powrotowi tamże. Miasteczko w podobnym do Braşov stylu urzeka architekturą i urokiem niewielkiej, turystycznej miejscowości. Jego historia sięga końca XII wieku. Warto spędzić kilka godzin na starówce, przespacerować się uliczkami i zobaczyć mury miejskie. Wyjście na wieżę kościoła protestanckiego też jest świetnym pomysłem- jak to powiedział Grzesiek: “Najlepiej wydany 1 leu w czasie całego wyjazdu”. Z góry rozciąga się niewiarygodny widok na całe miasto a także okoliczne krajobrazy. No, i nie zapomnijcie zwrócić uwagi na podejrzliwe domki rozsiane po całym mieście…
Gapi się!














Most Kłamców. Podobno jak się na nim skłamie to się zawali

Widok z wieży kościoła

Kościół protestancki w środku

Ostatnie miejsce, które chcieliśmy odwiedzić to Alba Iulia. Historia tej miejscowości zaczyna się już w czasach starożytnych- pod nazwą Apulum była to stolica Dacji w czasach Imperium Rzymskiego. Przez wieki przechodziła z rąk do rąk, zmieniając się i rozbudowując. W XVIII w., za panowania Habsburgów, powstało górne miasto- imponująca twierdza na planie siedmioramiennej gwiazdy. W jej obrębie znajdują się dwie katedry - katolicka i prawosławna, i Batthyaneum - ogromna biblioteka. Obecnie górne miasto stanowi centrum turystyczne Alba Iulii, jest więc też pełne kawiarenek, budek z lodami itp. Mury miasta, bramy oraz wnętrze twierdzy robią wrażenie - są zadbane i aż zapraszają do tego, żeby usiąść na chwilę i zrelaksować się podziwiając. Bardzo się cieszę, że wreszcie tam dotarłam i jakoś dziwnie jestem przekonana, że pojadę tam raz jeszcze.


Brama do Górnego Miasta Alba Iulia

Zabawa z posągami

Katedra prawosławna


Noc spędziliśmy w namiotach. Przejechaliśmy kilka(naście) kilometrów za Alba Iulię i po błądzeniu i szukaniu idealnego miejsca na nocleg trafiliśmy na niewielką polankę nad strumieniem obok lasu.  Nawet było miejsce na ognisko. No, to nanieśliśmy drewna i na kolację upiekliśmy kiełbasy zakupione wcześniej. Kilka razy mijały nas różne samochody, żaden z kierowców nie zrobił problemu, że się tam rozstawiliśmy, na ogół śmiali się do nas (z nas?), machali, a rano nawet któryś wrzasnął z auta jak nam się spało. Rumuni to kochany naród.
Prawie była baranina na kolację...

Spanie Roku 2015.


Następnego dnia rano, w Alba Iulia rozdzieliliśmy się. Ekipa musiała wracać do Polski, a mnie poniosło z powrotem w kierunku Bukaresztu.
Cztery dni, około 560 km (Google Maps…), 10 zwiedzonych miejsc.
Osobiście uważam wycieczkę za udaną!

Serdeczne podziękowania Paulinie, Asi, Łukaszowi i Grześkowi za cały ten rewelacyjny tydzień! :)

sobota, 11 lipca 2015

Rumunia- z czym to się je?, cz. 1.

Słowo wyjaśnienia:

Choć blog w założeniu miał być o moim życiu tu i o różnościach rumuńskich, do tej pory skupiałam się bardziej na przeżyciach związanych z wolontariatem. Teraz, gdy projekt się skończył, a moja nowa praca nie będzie pasjonująca na tyle, żeby się o niej rozpisywać, myślę, że będą się tu pojawiać głównie notatki o Rumunii i Bukareszcie. Zapewne jakoś podzielone tematycznie- język, kulinaria, miejsca… Zobaczymy, co jeszcze. Wciąż odkrywam Rumunię i Ona wciąż mnie zaskakuje.

Wszelkie sugestie mile widziane, e-mail: pojechaładorumunii@gmail.com

„Nie wiem dlaczego, ale kiedy podróżuje się po obcych krajach, to po powrocie ludzie przede wszystkim pytają: >Co tam jadłeś?<. Sam też o to zwykle pytam. To tak, jakby kulinarne odmienności najwięcej mówiły o obcej kulturze. Zresztą może i tak jest.”
Jarosław Grzędowicz, „Pan lodowego ogrodu”

No, to zaczynamy od sekcji kulinarnej. Chyba rzeczywiście tak jest, że jedzenie jest jednym z najistotniejszych wyznaczników kultury. Może też dlatego, że jest kwestią dość kluczową dla egzystencji i rzeczą na ogół ogólnodostępną. Ciężko zamknąć to w jednej notatce, więc myślę, że temat spożywczy będzie się tu przewijał często.

Zaczniemy od piekarni. Kiedyś już wspominałam, że Rumunia obfituje w piekarnie otwarte przez cały dzień, aż do wieczora. Można tam kupić wiele różnych rzeczy i to najczęściej wcale nie pieczywo w tradycyjnym tego słowa znaczeniu - czyt. chleby i bułki. Zależnie od tego, czego możemy się spodziewać w danej piekarni, znajdziemy je pod różnymi nazwami:
  •        Brutarie – tradycyjna piekarnia, często będzie z dopiskiem „la cuptor de lemn”, co znaczy, że mają drewniany piec, w którym produkują swoje wyroby,
  •         Patiserie – ciastkarnia,
  •         Gogoserie – pączkarnia,
  •         Covrigarie – obwarzankarnia (???), czyli tam będzie można kupić wszelkiej maści precle i obwarzanki.

Bardzo często Patiserie, gogoserie i covrigarie występują razem, czyli w jednej takiej piekarni można kupić wszystkiego po trochu.
Jeśli chodzi o „normalne” pieczywo, to są oczywiście chleby krojone, niekrojone, tostowe, pakowane, wypiekane na miejscu, wielozbożowe, z ziarenkami, są bułki, bagietki i wszystkie inne tego typu. Jak w Polsce, nie ma co się nad tym szczególnie rozwodzić.
Natomiast we wszystkich pozostałych „eriach” można znaleźć prawdziwe rarytasy.
1.       

                       1. Placinta – czyli po prostu ciasto.

Placinta jest ciastem które jakoś mi przypomina francuskie, ale jest jakby bardziej puchate. Kiedyś się dowiem, jak się to robi, wtedy dam Wam znać konkretnie i pewnie się okaże, że ani z francuskim ani z puchatym nie ma to nic wspólnego…
Z placintą jak z ludźmi- liczy się to, co ma w środku. A w środku może mieć dużo różnych rzeczy.


Placinta cu branza sarata jest ze słonym białym serem. Cu branza dulce jest z serem słodkim. Może być też cu branza si stafide, a to znaczy, że w pakiecie do sera dostaniemy rodzynki. Cu mere to z jabłkiem, a cu sunca to z szynką. Placinty bywają słodkie, bądź wytrawne, co, kto woli. Kosztuje od 2 do 4 lei, zależnie od miejsca i dodatków. Można się najeść.

                      2.  Covrig

Czyli po prostu precel.  Albo obwarzanek, zależy, w którym regionie Polski jesteś.

Rumuńskie precle nie są okrągłe, jak te, do którym przywykłam w Krakowie. Takie zdarzają się rzadko. Tutejsze covrigi mają kształt… no cóż, ironiczne jest to, że mają kształt precla. Takiego zawiniętego. Takie standardowe występują w wersji cu mac- z makiem, cu susan- z sezamem, cu seminte- z ziarnami (jakimiś innymi niż mak i sezam… mogą to być na przykład pestki z dyni), cu cascaval- z żółtym serem.



Istnieją też covrigi nadziewane. Te są okrągłe, bez ziarenek na wierzchu, gładkie i w środku mogą mieć wanilię, czekoladę, albo dżem owocowy. Wanilia to vanilie, czekolada – ciocolata (a to niespodzianka), a jeśli chodzi o owoce, to najczęściej może się pojawić fructe de padure lub zmeura lub visine, czyli owoce leśne lub maliny lub wiśnie.

Koszt – od  1 do 2,5 lei. Polecam na przekąskę albo drugie śniadanie.
Covrigi można też dostać w formie paczek malutkich precelków, w supermarketach. Te są raczej chrupkie i twarde, mniej „pieczywowate”.


                                       3.  Gogoașa

Na półce sklepowej widnieć będzie jako gogoși, bo tak brzmi liczba mnoga. Gogosi to pączki. Wspominałam o nich przy okazji Tłustego Czwartku. Istnieją zasadniczo w dwóch odmianach- nadziane, albo nie. Nienadziane nazywają się zwyczajnie simplu i mają formę zawiniętego wałeczka. Nadziane najczęściej są w kształcie pieroga i w środku mogą być wypchane czekoladą, wanilią, owocami lub serem w wersji słonej lub słodkiej. Jeśli zamawiacie gogoasę, prawdopodobnie pani w piekarni zapyta: „Cu zahar?”, czyli, czy chcecie z cukrem pudrem.  I, o dziwo, nawet te ze słonym serem smakują rewelacyjnie, jeśli się je utapla w słodkiej posypce!

Koszt- od 1 do 3 lei.






Na razie tyle. Myślę, że temat będzie się rozwijał, rumuńska kuchnia, mimo, że podobna do polskiej jest szalenie ciekawa :)